Terror żywieniowy

Przeglądając ostatnio blogi i fora poświęcone dzieciom zauważyłam, że matki karmiące piersią zostały zastąpione matkami ekolożkami. Słodycze, białe pieczywo i parówki to ich wróg numer jeden.

Tosia swoją przygodę z jedzeniem rozpoczęła od ugotowanej w domowym zaciszu marchewki, którą zjadła w swoim bujaczku podczas niedzielnego obiadu. Potem jadła obiady ze słoika, kiedy zaczęły pojawiać się wiosenne warzywa sama przygotowywałam dla niej posiłki. Jadła z apetytem wszystko, co dostawała. Potem poszła do żłobka, wyposażona była w domowe obiadki i przekąski. Najczęściej były to zupki-papki. W tamtych czasach BLW dopiero raczkowało, wiedziałam, że coś takiego istnieje, ale nie chciałam tak karmić dziecka, nie ukrywam jednak, że co jakiś czas dostawała warzywa/owoce we własne łapki i mierzyła się z jedzeniem sama.
Mimo tego, że Tosia jadła papki szybko opanowała posługiwanie się widelcem i łyżką oraz samodzielne jedzenie. W zasadzie nie robiła przy tym bałaganu, nigdy po jedzeniu nie było konieczności kąpania. Nikt nigdy nie krytykował naszego sposobu żywienia dziecka, nikt też nie zmuszał i nie nakłaniał do zmiany nawyków.
Dzisiaj Tosia je niemal wszystko (jak każdy człowiek ma swój gust i niektórych rzeczy po prostu nie lubi), korzysta z widelca, łyżki i, zdarza się, że także noża. Ma patent na jedzenie kanapek z pomidorem i niesforne plasterki nie spadają z chleba. Nie rozlewa zupy. Nie potrzebuje śliniaka. To wszystko osiągnęła bez BLW.
Nie chcę negować tego sposobu żywienia dzieci, wiem jednak, że przy drugim dziecku na pewno nie korzystalibyśmy z niego. Nie mogę patrzeć na bałagan, który przy tym powstaje i nie wydaje mi się, żeby widok umorusanego szpinakiem bobasa sprawiał mi przyjemność i dawał satysfakcję. Mamy karmiące swoje dzieci w ten sposób podziwiam za cierpliwość i kreatywność. I trochę zazdroszczę czasu na gotowanie. Ja mam go tylko w weekendy, wtedy możemy rozkoszować się wspólnymi chwilami spędzonymi w kuchni. Pieczemy zazwyczaj jakieś ciasto, przygotowujemy koktajl, sałatkę albo smażymy naleśniki. Z jakich składników?  Normalnych, żadne eko-sklepy. Jajek nie szukamy u wiejskich kur, po marchewkę idziemy do osiedlowego warzywniaka albo na rynek, mięso nie musi pochodzić od szczęśliwej świni (raczej nie była szczęśliwa umierając)...
Tosia, jeśli tylko sobie tego zażyczy, dostanie na śniadanie parówkę (z dużą zawartością mięsa i krótką listą składników). Na deser może zjeść kawałek czekolady, którą zagryzie najczęściej jabłkiem. Lubi surową i  gotowaną marchewkę, dałaby się pokroić za paprykę i pomidora, wyczekuje truskawek i malin. Wszystko ze zwykłych sklepów i ryneczków. W przedszkolu jest jednym z chętniej jedzących dzieci, ale nie lubi pierogów i bułek z miodem (ten miód ma na pewno po mnie). Na wszystko jest u nas miejsce i czas, nie ma opcji jedzenia czekolady zaraz po przebudzeniu, przed obiadem albo zamiast kolacji. Gdyby miała do wyboru marchewkę, czekoladę i jabłko, pewnie nie wybrałaby żadnej z tych rzeczy, tylko uparcie walczyła o wszystkie. Takie to już dziecko!


Ideologia, czyli mamy w domu dżendera...

Miałam ostatnio wątpliwą przyjemność przeczytać, że dziewczynki nie powinny sięgać po lalki Barbie, bo zniszczą one ich życie. Lalki są zbyt seksowne, zbyt ładne, nie niosą ze sobą niczego dobrego... 

Mam na imię Magda, mam prawie 30 lat, w dzieciństwie bawiłam się Barbie. Miałam trzy takie lalki, dwie podróbki i jedną oryginalną. Od niemal pięciu lat mam męża, od ponad trzech lat jestem mamą. Jestem normalna. Mimo tego, że rodzice kupili mi Barbie.
Owa lalka długo leżała w szafie, w worku z innymi zabawkami. Kiedy moje dziecko urosło moja mama wyprała pluszaki i dała jej do zabawy. Dziecko (córka) wypatrzyła lalkę Barbie. Nie miała takiej w domu, bo nie wiedziała o jej istnieniu, a z mężem uważaliśmy, że zabawa nią może być dla niej niebezpieczna. Nie myśleliśmy jednak o wielkim biuście i pięknych ustach, raczej o długich palcach i szczupłych nogach, które mogłaby wsadzić w oko sobie lub nam. Córka odnalazła ją jednak sama (lub z pomocą babci), lalka ją zaciekawiła. Lalka zamieszkała, więc w biurku dziadka i została nazwana Angelina. Od tego czasu Angelina przeszła jedną operację szyjnego odcinka kręgosłupa, ponieważ córce udało się oderwać głowę od reszty ciała. Angelina dostała również dwie nowe sukienki i nowe buty, nosi je jednak rzadko, ponieważ są zbyt wysokie. Sukienki zmienia zdecydowanie chętniej. Nie zabraniamy jej zabawy lalką, córka nie zwraca uwagi na cielesność Barbie, dla niej to po prostu Angelina...
Barbie nie jest ulubioną zabawką mojej córki, spośród lalek chętniej wybiera bobasa Baby Born, któremu może matkować. Moja córka w ogóle za lalkami nie przepada. Woli trochę inne zabawki.

Moja córka uwielbia bajkę Tomek i przyjaciele, zna się na pociągach i kolekcjonuje lokomotywy...
Co powinnam zrobić? Niektórzy patrzą ze zdziwieniem, kiedy ze swojego plecaka wysypuje na dywan lokomotywy, kiedy bez opamiętania jeździ nimi po drewnianych torach, kiedy wydaje im polecenia i wysyła na naprawę. Może czas najwyższy przestać inwestować w tabor kolejowy, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przeznaczyć na lalki? Może czas przestać kupować granatowe koszulki i jeansowe szorty, a zamiast nich wybierać różowe, tiulowe sukienki? 
Jak to jednak wytłumaczyć dziecku? Widzę przecież, że jej zabawa pociągami sprawia przyjemność, że to jest jej pasja, że ma wiedzę na ten temat. 

Moja córka na balik karnawałowy nie chciała przebrać się za księżniczkę, chciała zostać czarownicą...
Nie zabroniłam jej, nie widziałam takiej potrzeby. Była wiedźmą. Bohaterką książki Miejsce na miotle.
Feministka... Dżender wcielony. Do przedszkola woli jednak zakładać sukienki i bardzo nie lubi mieć brudnych rąk. Od pewnego czasu chce mieć na głowie kitki, chętnie nosi opaski i bransoletki, marzy o własnych pierścionkach. Nie prosiła jeszcze nigdy o pomalowanie paznokci, może dlatego, że ja ich nie maluję...  Często się uśmiecha i równie często broi.

Moje dziecko jest szczęśliwe.
Rozwija się prawidłowo, umie liczyć do trzydziestu po polski i do czternastu po angielski, bez problemu rozróżnia prawą i lewą stronę, powoli uczy się alfabetu. Dużo mówi, zna wiele trudnych słów. Ma doskonałą pamięć i sokoli wzrok.
Cieszę się, że ma własne zdanie, że czymś się interesuje, że czegoś ją ta zabawa uczy, że sprawia jej przyjemność. Gdyby chciała mieć Barbie - dostałaby ją, gdyby interesowały ją kucyki - dostałaby kucyki. Bez względu na to, która z bajek powodowałaby u niej szybsze bicie serca, kochałabym ją tak samo. Bo to moje dziecko i dlatego zależy mi na jej szczęściu. Mogę zabraniać jej robić rzeczy, które zagrażają bezpieczeństwu, zabronię wspinania się na parapet i skakania z szafy, ale nie będę ograniczać jej kreatywności, będę również wspierać w rozwijaniu pasji i spełnianiu marzeń. Jestem w końcu matką...

Słów kilka o dziecięcej elegancji...

Kilka miesięcy temu na blogach parentingowych toczyła się dyskusja o rajstopkach. Gdzie wolno w nich chodzić, czy w ogóle chodzić w nich wypada i sprawa najważniejsza, czy rajstopki to bielizna, czy może strój sportowy. O rajstopkach swoje zdanie mam, moje dziecko w samych rajstopach nie biega ani w przedszkolu, ani w sali zabaw. Ale nie chciałam odgrzewać tamtej afery, tylko napisać o innych sprawach zawiązanych z dziecięcą modą.

Oglądałam ostatnio zdjęcia z przedszkolnej wigilii. Kilka dni przed tym wydarzeniem na tablicy z informacjami dla rodziców wisiała kartka z prośbą o ubranie dzieci elegancko. Nawet gdyby takiej informacji nie było, ubrałabym ją ładnie, czyli adekwatnie do sytuacji. Poszła więc w ładnej (nowej) granatowej sukience. Gdyby akurat nie miała nowej, poszłaby w innej, eleganckiej sukienki wyjętej z szafy. Przewidziano na ten dzień uroczysty obiad dla dzieci i pracowników przedszkola, do tego dzielenie się opłatkiem, kolędowanie i odwiedziny Gwiazdora. Takie okoliczności, moim zdaniem, zobowiązują. Jakie było moje zdziwienie, kiedy mąż po odebraniu Tosi oznajmił mi, że część dzieci była ubrana zupełnie normalnie. Uznaliśmy, że może ciocie przebrały część dzieci, bo mogły się pobrudzić, a może rodzice o to prosili, chcąc uchronić eleganckie koszule i sukienki przed kredkami, farbami i tarzaniem się na dywanie. Zapomniałam o sprawie, ale na początku stycznia dostaliśmy grupowe zdjęcie z Gwiazdorem, a na nim dwóch chłopców w słynnych rajtuzkach ;) Z dziewczynkami lepiej, bo większość miała sukienki/spódniczki, ale były też takie w zwykłych koszulkach i legginsach. Szukam usprawiedliwienia w tym, że być może niektórzy nie wiedzieli, data wigilijnego obiadu widniała na stronie od września, ale może ktoś wyprał z pamięci. Powody były zapewne różne, niektóre może nawet całkiem ważne. Nie roztrząsam już tego wydarzenia, skłoniło mnie ono jednak do zadania sobie pytania, jak i kiedy zacząć uczyć dziecko elegancji oraz dostosowywania stroju do sytuacji, w której mamy się znaleźć?

Niemowlaka ubieramy tak, żeby było mu wygodnie. Wiele osób nie zwraca uwagi na to, czy idzie z dzieckiem na spacer, czy na imieniny do babci. Śpiochy są zawsze, bez względu na okoliczność. Inni, już dla pierwszych gości, zakładają córeczkom sukienki, chłopcom bodziaki z muchą lub krawatem. Ja byłam pewnie gdzieś po środku, bo w domu Tosia najczęściej witała gości w legginsach, na wyprawy do rodziny zakładaliśmy jej sukienki. Tego jednak mała dama nie była świadoma i myślę, że było jej wszystko jedno. Pierwsze Boże Narodzenie upłynęło pod znakiem kolki, masowaliśmy mały brzuszek i ogrzewaliśmy go suszarką, więc strój istotny nie był. Księdza po kolędzie (nawet dwa razy, bo zdążyliśmy przyjąć kolędę w starym i w nowym mieszkaniu) witała już w sukience. Potem była Wielkanoc i znowu elegancki (ale wygodny) strój. Po drodze urodziny, imieniny różnych osób, a strój Tosi zawsze staraliśmy się dostosować do okazji. Roczek - oczywiście kiecka. Wigilijne spotkanie w żłobku - sukienka, Święto Rodziny - sukienka (choć były dzieci w rozciągniętych, poplamionych koszulkach i dresach). Inna sprawa, że ja po prostu te małe sukienki naprawdę lubię kupować i zakładać dziecku. Przede wszystkim jednak zależało mi na tym, żeby Tosia była ubrana adekwatnie do sytuacji. Sami tak się ubieramy, więc dlaczego dziecko nie mamy uczyć tego samego?

Obecnie jesteśmy na etapie noszenia sukienek. Codziennie, najlepiej tych najelegantszych, bo tu coś błyśnie złotem albo brokatem, tu spódnica uszyta jest z szyfonu, bo ta sukienka podoba się tacie, a tamta dziadkowi. Każda okazja jest dobra, w kąt poszły na razie uwielbiane dotąd szorty. Zobaczymy, co przyniesie wiosna, cieńsze sukienki czekają, ale i znajdzie się kilka par spodni i spódniczek (te, ewentualnie mogą pełnić w wyjątkowych sytuacjach sukienkowe zastępstwo). Przyszedł (chyba) ten moment, w którym Tosia naprawdę chce decydować o tym w co będzie ubrana. Ma też, pewnie nie pełną, ale jednak świadomość, że do przedszkola ubiera trochę wygodniejsze rzeczy, w odwiedziny można zaś zaszaleć i przywdziać coś elegantszego. Stała się też łasa na komplementy, kiedy ksiądz w czasie kolędy zwrócił uwagę na sukienkę, uśmiechnęła się i podziękowała, w minioną niedzielę byliśmy na kawie u mojej cioci, ciocię zachwyciła granatowa sukienka Tosia i słyszałam tylko, jak mała dama mówi: "Dziękuję, zobacz, jaką ma tutaj ładną kokardę" ;)

Jak to, więc jest z tą dziecięcą elegancją? Na pewno warto zachować umiar i stawiać na pierwszym miejscu wygodę dziecka, a także zwracać uwagę na swój spokój, bo dwulatka w białej sukience jedząca barszcz może przyprawić matkę o palpitacje serca. Dobrze jednak od najmłodszych lat zwracać uwagę na to, że są okazje, które wymagają od nas eleganckiego stroju, dostosowanego do wydarzenia, którego jesteśmy uczestnikami. Trzeba jednak pamiętać, że dziecko nie jest figurką, którą nosimy ze sobą w celu chwalenia się nim. Wystrojona pannica lub mały elegant w kaszkieciku zauważy w pewnym momencie, że tata albo mama na świąteczny obiad zakładają wyciągnięty sweter i lekko przybrudzone dżinsy, wtedy mogą zacząć domagać się tego samego i z uczenia elegancji nici. 

Podobno nie szata zdobi człowieka, ale nie powiecie mi, że nie lubicie się czasem ubrać ładniej?! 


Dobra matka, czyli?

Od pewnego czasu zastanawiam się nad znaczeniem pojęcia "dobra matka". Dla Tosi pewnie jestem ideałem i nie wyobraża sobie, że ktoś inny mógłby się z nią przytulać, wygłupiać, tulić do snu i trzymać za rękę, ale co myślą inni? I, czy istnieją jakieś standardy, które powinna spełnić MATKA IDEALNA?

Mam sobie wiele do zarzucenia, większość zastrzeżeń, które mam do swojego macierzyństwa i moich relacji z córką wiąże się z tym, że pracuję. Tosia urodziła się w czasach półrocznego urlopu macierzyńskiego, kiedy więc skończyła 7 miesięcy, wykorzystawszy urlop wypoczynkowy musiałam wrócić do pracy.Każda mama wie, że półroczne dziecko specjalnie kontaktowe nie jest, a czas spędzany z nim dzielony jest na spacery, karmienie, zabawy na macie, pokazywanie obrazków w książeczkach i śpiewanie piosenek. U większości dzieci dochodzą do tego zestawienia drzemki, ale ponieważ Tosia nie spała w dzień (w domu, bo na spacerach spała jak zabita), pominęłam tę dziedzinę niemowlęcego życia. Za to u nas doszły do wizyty w sklepach budowlano-remontowych, w których Tosia dzielnie nam towarzyszyła. Udało mi się jeszcze w czasie urlopu macierzyńskiego nacieszyć nowym mieszkaniem i po trzech miesiącach trzeba było wracać do pracy. Dwa tygodnie spędziła z tatą, potem tydzień z babcią i nadszedł czas na żłobek, długo wyrzucała sobie, że tak musiało być. Ze względu na pracę męża i fakt, że moja mama pracowała blisko naszego domu i mogła ją odbierać, Tosia spędzała w żłobku tylko pięć godzin dziennie (czasem nawet mniej). Szczerze mówiąc, kiedy obdzwaniałam okoliczne żłobki miałam nadzieję, że usłyszę, że w żadnym nie ma miejsca i musielibyśmy zdecydować się na nianię lub zostałabym w domu. Dziś, z perspektywy czasu, wiem, że nie chciałabym zatrudniać opiekunki, bo bardzo doceniam nasz żłobek. Każde dziecko miało plan dnia dostosowany do indywidualnych potrzeb, nie było żadnego problemu z tym, żeby kłaść spać Tosię zaraz po śniadaniu (choć 99% dzieci spało po obiedzie), codziennie odbieraliśmy czyste, przewinięte, najedzone i przede wszystkim zadowolonego brzdąca. Brzdąc rósł i coraz więcej się uczył. Ja jednak długo męczyłam się z wyrzutami sumienia, dopiero od jakiegoś czasu, z czystym sumieniem, radzę wahającym się rodzicom, żeby wybrali zamiast niani wybrali dobry żłobek. Większość mi nie wierzy i wcale mnie to nie dziwi, bo samej trudno było mi przyjąć do wiadomości, że niania czasem nie jest najlepszym wyjściem z sytuacji.

Kończę ten przydługi wstęp i przechodzę do rzeczy. Długo wyrzucałam sobie, że nie mogłam zostać w domu, że tracę czas w pracy, tracę czas na dojazd, zamiast być z dzieckiem. Każdy wolny dzień wiązał się z tym, że Tosia nie szła do żłobka i spędzałyśmy go razem. W przypadku przedszkola takiej opcji nie ma, córka za bardzo je lubi, chodzi tam z ogromną radością, codziennie realizują program, więc nie chcemy jej odbierać tej przyjemności.
Do dziś jednak staram się maksymalnie wykorzystać każdą wolną chwilę, choć czasem brakuje sił, zwłaszcza w takie dni, jak teraz, kiedy zaraz po moim powrocie do domu robi się ciemno, a w weekend pada i nie ma szans wyjść na spacer. Często dochodzi do tego jeszcze konieczność ugotowania obiadu na kolejne dni, Tosia najczęściej mi asystuje, ale zdarzają się rzeczy, które wolę robić sama, więc w tym czasie musi pójść do pokoju i pobawić się sama. Przed spaniem jest zawsze czas na czytanie, ale usypiamy ją na zmianę z mężem. Tak więc tego czasu nie mamy aż tak wiele, nadrobić można stracone chwile w czasie choroby lub długich weekendów, wtedy przedszkole ma dyżur, ale przychodzi na niego garstka dzieci, więc Tosia nie jest na niego zapisana. A ponieważ tata długie weekendy ma wolne zawsze mamy wtedy masę czasu dla siebie. 

Czy jestem złą matką? Tosia zapewne nie wyobraża sobie lepszej. Jestem taka, jaka mogę być, robię co w mojej mocy, żebyśmy jak najwięcej czasu spędzały razem, żeby każdego dnia była chwila na przytulanie, na czytanie, na rysowanie, staram się nie włączać jej bajek i wychodzić z pokoju, tylko oglądać je razem z nią. Od ponad tygodnia Tosia nie chodzi do przedszkola, niewinny kaszel skończył się antybiotykiem, musiała więc zostać w domu, najwięcej czasu spędziła z moją mamą, ja byłam w domu w czwartek i w piątek, potem przez cały weekend, najbliższe cztery dni znowu spędzam w domu, więc będzie czas na układanie puzzli, zabawę ciastoliną i czytanie książek. Poza tym dni stają się coraz dłuższe i wiosna przyjdzie już niedługo, a dzięki temu po powrocie z pracy będę mogła zabrać Tosię na spacer, na rower albo na plac zabaw. A za niespełna pół roku lato, urlop, wakacje!!!