Co roku to samo... czyli kilka słów o Świętach Bożego Narodzenia

Od dnia narodzin Tosi o każdym Bożym Narodzeniu mówimy, że jest/było wyjątkowe.

Rok 2011
Jej pierwsze Święta, malutka choinka (bo w naszej kawalerce było wtedy niemal wszystko, co niezbędne do wykończenia mieszkania, od farb po płytę elektryczną), nie wyjęliśmy nawet naszej eleganckiej zastawy, bo nie było szans, żeby zrobić to bez niemałego przestawiania wszystkiego, co napotkać mogliśmy na swojej drodze. 
Święta upłynęły nam pod znakiem trzech wyjątkowo silnych kolek... Mimo wszystko było w nich coś magicznego, choć Tosia na pewno ich nie pamięta i pamiętać nie będzie, w końcu miała wtedy 3,5 miesiąca. Kolejne Boże Narodzenie mieliśmy już spędzić na swoim.


Rok 2012
I spędziliśmy. Była duża choinka, prezenty, na które Tosia reagowała i, z których się cieszyła. Wigilię spędziliśmy we troje. Następnego dnia wybraliśmy się na spacer i oglądaliśmy szopki w kościołach. Wydaje mi się, że dla Tosi był to spacer, jak każdy inny, zresztą dużą jego część przespała. 
Było inaczej, niż rok wcześniej i wmawialiśmy sobie, że to takie jej pierwsze świadome Święta, ale nawet specjalnie nie interesowała jej choinka, więc żeby je wspominać będzie musiała posiłkować się zdjęciami.

Rok 2013
Tosia miała wtedy ponad dwa lata. Imponujących rozmiarów choinka zainteresowała ją dopiero kilka dni po Świętach (wcześniej zaliczyła spektakularny upadek i straciliśmy kilka ulubionych bombek). Za to chętnie pomagała w przygotowaniach.
Wigilia upłynęła nam pod znakiem żołądkowych sensacji Tosi, sprzątania samochodu po podróży do moich rodziców i zastanawiania się, czy konieczna będzie wizyta u lekarza. Prezenty były wtedy prawdziwą atrakcją, Duplo pochłonęło ją na kilka długich godzin, liczydło fascynowało małymi kuleczkami, które można było przesuwać, ale większej ilości prezentów przypomnieć sobie nie mogę. Tradycyjne oglądanie szopek odbyło się w towarzystwie o dwa lata starszego kuzyna, a zakończyło drzemką w wózku. Większą atrakcją od małego Jezusa były jednak stojące przed Urzędem Miasta koziołki w stroju Mikołaja. 

Rok 2014
Dopiero trzyletnia Tosia w pełni cieszyła się Świętami i potrafiła tę radość zwerbalizować. Tydzień przed Wigilią wyjęłam trochę świątecznych ozdób, już wtedy chciał ubierać choinkę, której jeszcze nie było w domu;) Śpiewała kolędy, czekała na Gwiazdora. Pomogła mi piec ciasteczka, choć nie wiem, czy większa nie była jej pomoc w ich zjadaniu. Choinkę ubrała w zasadzie sama, najważniejsza była gwiazda, którą z pomocą taty zawiesiła na czubku drzewka. Kręciła się po kuchni i doglądała garnków. Pomogła nakryć do stołu, liczyła talerze i sztućce. Wiedziała czym jest opłatek i świadomie się nim dzieliła mówiąc: Wesołych Świąt. Zjadła uszka, choć nie lubi pierogów. Zdziwiła się zobaczywszy w drzwiach prawdziwego Gwiazdora. Najpierw nieśmiało odebrała jedną paczkę, przybiła "piątkę", wyrecytowała wierszyk i usiadła mu na kolanach! Dzielna dziewczyna do dziś wspomina te odwiedziny. Zasnęła zmęczona nadmiarem atrakcji przed 20, tuląc otrzymaną od Gwiazdora lalkę, swoją córeczkę Zosię.
Następnego dnia w kościele wyglądała małego Jezusa w żłóbku i sprawdzała, czy na pewno są z Nim Maryja i św. Józef. Z radością wrzucała monetę do kiwającego główką aniołka stojącego przy szopce (od teraz zbieram złotówki, bo gdzie tylko napotka taką skarbonkę musi coś do niej wrzucić). Szybko nauczyła się, żeby nie ciągnąć aniołka za główkę i nawet, kiedy wczoraj proboszcz pozwolił to robić, bo aniołek niezbyt chętnie mówi: "Bóg zapłać" nie odważyła się i zadowoliła schyleniem główki. W kościele pięknie śpiewa znane jej kolędy i smuci się, kiedy pojawiają się te, których nie zna. 
Coroczny spacer był dla niej prawdziwą atrakcją. Największy żłóbek w Europie, który zbudowali poznańscy franciszkanie zrobił na niej ogromne wrażenie, ale nie tylko rozmach jej się podoba, karmelici postawili na skromność, na sianie leży Jezus, to również Tosia zapamiętała i do dziś martwi się, gdzie byli Jego rodzicie i dlaczego leżał sam. Na koniec dosiadła koziołki przed Urzędem Miasta.
Następnego dnia, spacerując i korzystając z pięknego słońca, życzyła Wesołych Świąt kotom, które napotkała na swojej drodze i konikom na placu zabaw.




Każdy dzień minionych Świąt był dla niej pełen atrakcji, każdy przynosił jakąś niespodziankę. Było pięknie, spokojnie i wyjątkowo! Wszystko odbyło się bez pośpiechu, bez nerwów, mimo tego, że organizowaliśmy wigilijną kolację u nas. Za rok też chciałabym tak zrobić, zobaczymy co z tego wyjdzie ;)

Za kilka dni Wigilia Bożego Narodzenia

Mieliśmy ją spędzić u rodziców, moich albo męża. Sprawy przybrały jednak niespodziewany obrót i zaprosiliśmy wszystkich do nas. Tak pierwsza, rodzinna wigilia w naszym mieszkaniu. Tak naprawdę najwyższy czas na na nią, to już trzecie Święta na swoim. Pierwsze spędziliśmy sami z Tosią, rok temu byliśmy u moich rodziców, a w tym roku to my organizujemy wigilijną wieczerzę.

W związku z tym nie ma we mnie ani trochę strachu, nie panikuję i spokojnie podchodzę do całego zamieszania związanego z przygotowaniami. Lista zakupów gotowa, plan gotowania i pieczenia ogarnięty, dekoracje kupione i z grubsza zaplanowane. Czekam na choinkę, którą mąż kupi w poniedziałek, Tosia też czeka, bo kiedy kilka dni temu wyjęłam z szafy bombki, chciała zakładać je na świąteczne drzewko, którego jeszcze nie mamy ;)
Będzie pięknie i wyjątkowo!





Nie dać się zwariować

Niedawno pisałam o prezentach, które Tosia znajdzie pod choinką. Większość jest już w naszym posiadaniu, a ja cały czas znajduję kolejne, niezbędne, fantastyczne zabawki, które chciałabym jej kupić. Znajduję i na szczęście w porę przychodzi opamiętanie. Mówię wtedy głośniej lub ciszej: "Po co jej to wszystko, skoro i tak się tym nie bawi?!"
Bo sami wiecie, jak to naprawdę z tymi zabawkami jest...

Staramy się na bieżąco sprzedawać lub chować zabawki, które już Tosi nie interesują. Jeśli mielibyśmy drugie dziecko, również będą przychodzić do niego goście, tak samo jak starsza siostra będzie świętowało urodziny i obchodziło Boże Narodzenie oraz Wielkanoc, więc na pewno dostanie własne zabawki. Nie ma, więc potrzeby trzymać w domu wszystkich gratów. Oczywiście przygotowywanie wszystkich sprzętów do sprzedaży lub schowania wiąże się z ich reaktywacją i wielką miłością. Okazuje się, że trzylatka nagle potrzebuje maty edukacyjnej albo pluszowego sortera :) 

Mikołaj przyniósł trzy lokomotywy z serii Tomek i Przyjaciele, okazało się, że idealnie pasują do torów z IKEI, zabawa jest lepsza, niż przewidywaliśmy zamawiając zabawki.


Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, czy Tosia zabawkami bawi się dużo, czy mało. Czasem wydaje mi się, że w ogóle. Że cały czas spędzony w domu mogłaby poświęcić na "czytanie" (bo teraz, kiedy zna już większość książek na pamięć czyta je sama) i polubione ostatnio rysowanie. Ma fazy na konkretne zabawki, są tygodnie, że nie ma większej frajdy, niż ciastolina, potem ląduje ona na swoim miejscu i Tosia przerzuca się na coś innego. Problem tkwi w tym, że córka nie lubi bawić się w swoim pokoju, woli salon i, kiedy wieczorem wynoszę zabawki do jej królestwa, a ona rano z jakiś powodów ich nie przyniesie, zabawki nie istnieją. Tak jest na przykład z wymarzonym Klubem Myszki Miki, którym dopóki nie znajdzie się w jej pokoju, jest ulubioną zabawką.
Lalkę, którą Tosia dostanie na Boże Narodzenie kupowałam z pewnym niepokojem. Zadawałam sobie pytanie, czy warto, czy będzie się nią bawić, czy plany, które snuje na życie z bobasem zostaną zrealizowane. Mąż ostatnio przyłapał Tosię na zabawie lalką w przedszkolu, otworzył drzwi do sali, zobaczyła go, ale nie podeszła od razu. W rękach trzymała lalkę, najpierw musiała położyć ją do łóżeczka, pożegnać się i dopiero mogła wrócić do domu. Odnoszę wrażenie, że Tosia ma zapędy opiekuńcze, wieczorem mówi dobranoc lokomotywom i zabawkom, które są akurat w pobliżu. Może właśnie dlatego tak marzy o lalce.
Z jednej strony czekam na rozpakowywanie przez nią prezentów, bo myślę, że w tym roku sprawi jej to prawdziwą frajdę, z drugiej zastanawiam się, gdzie to wszystko będziemy trzymać, kiedy nagle stwierdzi, że wraca do starych zabawek:) Albo ukochanych książek...


Chyba czas na kolejny post o naszych ostatnich odkryciach literackich:)

Co położyć pod choinką?

Od dnia, w którym nasza telewizja wzbogaciła się o kanały z bajkami, słyszymy kilka razy dziennie: "Kupisz? Mamo, kupisz? Chciałabym"... Z gąszczu zabawek, o których marzy nasze dziecko, wybraliśmy kilka, ktore naszym zdaniem sprawią jej największą radość.

Lalka interaktywna Baby Born. Pokazałam Tosi kiedyś filmik z jej opisem i od tego dnia marzy o lalce, która robi siusiu, pije mleczko i płacze. Chce - będzie miała, taką decyzję podjęliśmy z mężem. Zwłaszcza, że na razie żadnej lalki nie ma, a już wcześniej myśleliśmy o takim bobasie.

Lalce i jej nowej mamie przyda się łóżeczko. Postawiliśmy na Ikeę. Mam nadzieję, że bobas będzie w nim chętnie spał.

Miłość do figurek nie mija, zdecydowaliśmy, więc z Tosinkową Babcią, że prezentem od niej będzie domek Świnki Peppy. Tosia na razie o tym nic nie wie;)


Książki, czyli to, co Tosia lubi najbardziej. Stawiamy na klasykę w nowym wydaniu. Dołączą do kilku książek z tej serii, które już stoją w jej pokoju.

I oczywiście prezent praktyczny - piżama z Kłapouchem, sama wybrała i poprosiła Babcię, żeby jej kupiła.

Tyle wiemy, bo te prezenty konsultowaliśmy z Gwiazdorem. Kilka osób czeka jeszcze na sugestię z naszej strony, myślimy więc o kolejnych elementach związanych z Peppą, czyli o placu zabaw

lub o pociągu Dziadka Świnki
A może coś związane z Klubem Przyjaciół Myszki Miki. Trochę czasu na decyzję jeszcze mamy. Tosia marzy nadal o kasie sklepowej, więc może to. Co jakiś czas powraca również pragnienie posiadanie zestawu do koszykówki, który widziała kiedyś w kąciku zabaw w jednym ze sklepów. Na szczęście był to sklep z zabawkami, więc mam nadzieję, że znajdę taki sam na półce.

A jak sytuacja bożonarodzeniowa u Was?






Jak znaleźć złego lekarza.

Jak już wcześniej pisałam, po trzecich urodzinach mieliśmy wybrać się na testy alergiczne. Trzeba było ustalić alergen/alergeny, na które najbardziej reaguje Tosia. W tym celu wybraliśmy się do lekarki, u której byliśmy rok temu. Pierwsze podejście - Tosia jest przeziębiona, lekarka twierdzi, że jeszcze nie musi dawać antybiotyku (tak, antybiotyk na katar - świetne rozwiązanie) i, że mamy iść do laryngologa zdiagnozować trzeci migdał, bo skoro tak często choruje (na naszą sugestię, że jej choroby to katar, rzadko kaszel i zaczerwienione gardło, bardzo rzadko gorączka, a ostatni antybiotyk miała w sierpniu 2013 r., kiedy wszyscy zachorowaliśmy na anginę, nie wiedziała co powiedzieć), to migdał trzeba wyciąć. Wychodzimy ze skierowaniem do laryngologa i nowym terminem testów. 
Do laryngologa udało się umówić jeszcze przed drugą wizytą u alergologa. Lekarz był bardzo zdziwiony naszym przybyciem, bo skoro dziecko nie choruje, a migdał ma powiększone 97% maluchów, to on nie widzi potrzeby wycinania go i narażania na stres dziecka i siebie. Każe przyjść z wynikami testów i rozpisze wtedy lekarstwa, które będą działać przeciwalergicznie, a dodatkowo zmniejszą migdał. Odetchnęliśmy z ulgą, bo oboje baliśmy się "lekarza-rzeźnika", który potraktuje Tosię, jak kolejne dziecko i taśmowo wyśle na wycięcie.
Następnego dnia robimy testy, lekarka nawet nie osłuchała Tosi, wcisnęła nam w rękę kartkę i wysłała do gabinetu zabiegowego. Sytuację uratowały przemiłe pielęgniarki, Tosia w czasie malowania rąk i aplikowania alergenów śmiała się jak szalona. Wynik - duża alergia na kurz i ledwie zaznaczona na trawy i zboża (to niestety nasza wina, bo nie udało nam się utrzymać jej rąk z spokoju i płyn się rozmazał, trzeba będzie testy kiedyś powtórzyć). Diagnoza lekarki - lekka, w zasadzie niezauważalna alergia na kurz, leki mamy jej podawać tylko wtedy, kiedy będziemy szli do kogoś, kto ma w domu kurz (!). Na nasze pytanie o suchą skórę, która pojawia się w sezonie grzewczym, odpowiedziała, że to wszystko od Danonków (bez względu na to, czy żywiłaby się jedynie serkami, czy nie, skóra wygląda tak samo źle...). Na naszą prośbę o zaświadczenie do przedszkola, że Tosia ma alergię i, że zdarza jej się katar, który nie wiąże się z chorobą, bo na przykład rano nie może rozstać się z chusteczkami, a potem wszystko mija bez śladu, usłyszeliśmy, że nic takiego nie napisze, bo później rodzice wysyłają chore dzieci do przedszkola. Ręce mi opadły i miałam ochotę wyjść stamtąd trzaskając drzwiami.
Wyniki testów zostały już skonsultowane z naszymi dwoma pediatrami i moją alergolog. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że alergia jest silna i trzeba próbować minimalizować jej objawy. Jeden z pediatrów dziwił się, dlaczego lekarka nie zapisała refundowanych leków, skoro Tosi już takie przysługują. Wyszliśmy od niego z receptą na lek refundowany, zaleceniem, żeby zmienić lekarza i nowym skierowaniem do specjalisty.
W środę czeka nas druga wizyta u laryngologa. A potem nowy specjalista od alergii. Wierzę, że teraz dobrze trafimy.

Nowa Kicia Kocia w dwóch odsłonach

Oto moje dziecko po raz pierwszy zetknęło się boleśnie z rynkiem wydawniczym. Pod koniec sierpnia oznajmiłam jej, że już niedługo ukażą się trzy nowe Kicie Kocie. Od tego dnia niemal codziennie po powrocie z pracy słyszałam pytanie, czy książki już wyszły i, czy je kupiłam. Publikacja opóźniła się o kilka dni, potem nie mogłam dostać jej w księgarni, która ma chyba największe zapasy Media Rodziny w okolicy, a do tego okazało się, że z trzech zaplanowanych książek ukazały się dwie. Do dzisiaj pyta mnie, kiedy wyjdzie ta trzecia.

Dwie książki, które właśnie się ukazały, to Kicia Kocia w kosmosie i Kicia kocia sprząta. Nowe książeczki to frajda dla całej rodziny, Tosia z zapałem uczy się na pamięć, kilka dni temu "przeczytała" mi już dużą część jednej z nich. Nie będę streszczać ich zawartości, bo nie będę zabierać Wam przyjemności poznania nowych przygód przesympatycznej kotki. Na pewno będziecie bawić się tak dobrze, jak my. Tosia uwielbia Kicię Kocię, nam również czytanie tych książeczek daje dużo radości.

Ostatnio zaliczyłam nawet spór z osobą, która stwierdziła, że książki z tej serii mają wyjątkowo brzydkie ilustracje. Trudno zgodzić mi się z tym stwierdzeniem. Bardzo cenię książki dla dzieci, których bohaterów mali czytelnicy mogliby bez problemu narysować sami. Nie przemawiają do mnie sztuczne komputerowe księżniczki, przekolorowane, zupełnie nienaturalne zwierzęta. Lubię proste ilustracje. Takie są właśnie w książkach Anity Głowińskiej.

Polecamy serdecznie nowe przygody Kici Koci.

Tosia z mamą :)

Z dzieckiem w kościele

Tosia była zabierana do kościoła niemal od urodzenia, pierwszy raz była z nami tydzień przed swoim chrztem, czyli miała wtedy miesiąc (po zapaleniu płuc słusznie lub niesłusznie nie chcieliśmy jej narażać na bakterie i wirusy, więc chodziliśmy osobno). Najczęściej przesypiała całą mszę, nie wydając z siebie żadnego dźwięku, ani razu nie musieliśmy wychodzić z powodu płaczu, zmieniać pieluchy lub karmić w zakrystii. Problemy zaczęły się, kiedy Tosia odkryła do czego służą nogi, wtedy, jeśli nie udało się jej uśpić, siedziała w wózku połowę mszy, a drugą połowę maszerowała wokół niego. Do dnia, kiedy udawało się ją wsadzić do wózka przed wejściem do kościoła staraliśmy się chodzić razem. W końcu jednak mąż zdecydował, że tak dalej być nie może i odpuściliśmy rodzinne uczestnictwo we mszy. Chodząc sama często miałam okazję obserwować, jak zachowują się inne dzieci i, jak zachowują się ich rodzice. I zawsze po powrocie do domu mówiłam to samo: "Tosia wcale nie jest taka zła, inne dzieci zachowują się gorzej". Sytuacja wymagała jak najszybszej zmiany, jeśli chcemy, żeby chodziła z nami do kościoła, musimy dać jej przykład i pokazać o co w tym wszystkim chodzi. W niedzielę po trzecich urodzinach zdecydowaliśmy, że idziemy razem. I poszliśmy. Udało się znaleźć wolne miejsce (co w naszej parafii jest naprawdę dużym wyczynem, był to też jeden z powodów dla których zaczęliśmy chodzić osobno, na mszy dla dzieci trudno o wolną przestrzeń, żeby choćby ruszyć wózkiem). Tosia usiała z nami i obserwowała co się dzieje, w trakcie kazania podeszłyśmy do księdza, a po mszy, kiedy już wszyscy wyszli weszłyśmy na balkon, żeby mogła popatrzeć na wszystko z góry. Od tego dnia co tydzień chodzimy razem, ale bywa różnie... Największy problem jest jednak w nas, bo to nam wydaje się, że nasze dziecko jest tak wyjątkowo niegrzeczne, kiedy nagle zaczyna podrygiwać w rytm muzyki albo chowa się pod schodami. Wczoraj, najpierw siedziała grzecznie na schodach, bo naśladowała zachowanie spokojnej dziewczynki i jej mamy, ale potem mama z córką zniknęły i pojawiło się rozbiegane rodzeństwo (w wieku ok. 6-8 lat), którego rodzice, a właściwie mama udawała, że tych dzieci nie zna...
Nie uważam, że dzieci (zwłaszcza małe, do 4 roku życia) mają stać na baczność, nie odzywać się, nie okazywać znudzenia. Nam dorosłym zdarza się w kościele uciec myślami w inną stronę, ziewnąć albo z nudów spoglądać na zegarek, to jak ma się zachowywać maluch... Po to są msze dla dzieci, żeby rodzice czuli się na nich mnie zestresowani zachowaniem latorośli, ale wszystko w granicach rozsądku. Mąż zaobserwował kiedyś dziecko bawiące się dzwonkiem oznajmiającym początek mszy, jak wiadomo dzwonek taki znajduje się na wysokości niedostępnej dla dziecka, to było akurat u mamy na rękach, dzwoniło, a ten fakt trzymającej go matce w żadnej mierze nie przeszkadzał. Dziecko grzebiące w donicy i rozsypujące ziemię to też norma. Rodzice nie zwracają uwagi, czasem udają, że to nie jest ich dziecko. My za Tosią chodzimy krok w krok, po pierwsze nie chcę żeby zgubiła się w tłumie (a u nas naprawdę jest tłum), po drugie nie chcę, żeby przeszkadzała innym. Staramy się ją kontrolować i reagować w miarę potrzeb. Wielu rodziców postępuje podobnie, ale są i tacy, którzy nie robią nic, a potem możemy stawać na rzęsach, bo nasze, którym zwracamy uwagę najpierw rzeczywiście na jakiś czas stają się grzeczne, a potem dalej naśladują rozrabiaków, skoro tamtym wolno, to dlaczego one mają być grzeczne?!
Wiem, każdy sam odpowiada za własne dzieci, dopóki nikomu nie dzieje się krzywda nie powinniśmy ingerować, ale potem widzimy nastolatki rysujące po kościelnych ławkach i przyklejające gumę do oparcia. Tosia wie, że w kościele powinna zachowywać się cicho i starać się patrzeć na ołtarz/księdza/figurę Jezusa. Jest więc cicho, nie podnosi głosu, choć zdarza się jej odezwać, kiedy jest u nas na rękach i słyszy, że my mówimy (nawet jeśli jest to modlitwa), natychmiast nas ucisza. Największą niedzielną radością jest jednak dziecięcy zespół i dziewczynki grające na skrzypcach, siada po mszy w jednej z pierwszych ławek i słucha, bez ruchu i bez słowa.
Na razie źle nie jest, chodzimy twardo wszyscy razem, wczoraj wyszliśmy na chwilę na plac, żeby opanować sytuację, ale Tosia oświadczyła, że będzie grzeczna i wytrzymała do końca. Zobaczymy co będzie dalej...

Matka i ojciec w kinie, czyli "Bogowie" na ekranie...

Udało się! Po trzech latach! Tak, dopiero po trzech latach wybraliśmy się do kina we dwoje, w dodatku od razu na seans o godzinie 19 i to w sobotę. I po części był to błąd, bo kino pękało w szwach. Zapewne to zasługa filmu, po pierwsze świetny, po drugie tydzień po premierze. Byliśmy na "Bogach" w reżyserii Łukasza Palkowskiego (film zwyciężył w tym roku w Gdyni). Każdy zapewne wie, że opowiada historię Zbigniewa Religi. Dawno żaden film nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia.
Do tych, które wrażenie zrobiły i pozostają w mojej głowie, mimo upływającego czasu na pewno zaliczam Dom zły i Różę Wojtka Smarzowskiego, Plac Zbawiciela Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze, Pokłosie Władysława Pasikowskiego, Skazany na bluesa Jana Kidawy-Błońskiego, Boisko bezdomnych Kasi Adamik. Z tych obejrzanych już nieco dawniej poraził mnie Dług Krzysztofa Krauze.
Jest wiele filmów, które po prostu lubię, Papusza również duetu Kos-Krazue, Warszawa Dariusza Gajewskiego, Jasminum Jana Jakuba Kolskiego, Pogoda na jutro Jerzego Stuhra.
Kolejność wymienionych przeze mnie filmów jest absolutnie przypadkowa. Wymieniam tylko polskie filmy, bo do nich mam najwięcej serca. Choć są i filmy zagraniczne, które uwielbiam, tu wystarczy wymienić całą filmografię Pedro Almodóvara, film I twoją matkę też Alfonso Cuaróna oraz Dom snów Jima Sheridana. Szaleję za Vicky Cristina Barcelona Woodego Allena.  
Teraz do tego grona dołączyli Bogowie, film wybitny i słusznie nagrodzony Złotymi Lwami.
Niby film biograficzny, a jednak daleki od tego, co do tej pory serwowało nam polskie kino. To nie film-pomnik, jak ten o Janie Pawle II, to nie jest bezkrytyczne podejście do bohatera, jak w Wałęsie. Film nie wyciska łez ani nie irytuje. Jest taki jak życie. I bohater jest prawdziwy. Tomasz Kot jest niesamowity, on nie gra Zbigniewa Religi, on nim jest, choć nie ma tutaj silenia się na dokładne naśladowanie (tak, jak we wspomnianym Wałęsie, gdzie naśladowanie sposobu mówienia byłego prezydenta przez Roberta Więckiewicza doprowadzało mnie do szału). Jest Religą na tyle mocno, że momentami zastanawiałam się, czy zdjęcia archiwalne przeplatają się z filmowymi (podobne uczucia mogą towarzyszyć oglądaniu filmu Mój Nikifor). Świat przedstawiony w filmie chyba niewiele różni się od tamtej rzeczywistości. Piszę chyba, ponieważ nie wiem jak to naprawdę było, kiedy Religa objął klinikę w Zabrzu jeszcze nie było mnie na świecie, w dniu pierwszego przeprowadzonego przez niego przeszczepu serca miałam siedem miesiący. Podpytałam, więc tatę, powiedział, że było podobnie. Potem uzupełniłam wiedzę o wywiady z lekarzami pracującymi z kardiochirurgiem i okazuje się, że film nie mija się z prawdą. Nie mija się też z dzisiejszą rzeczywistością, młodym nadal nie jest łatwo przebić się, jeśli chcą zrobić coś wielkiego. I, że lekarze z powołania, którym los pacjenta nie jest obojętny muszą zmierzyć się ze wszystkimi przeszkodami, które stawiają przed nimi ci, którzy bycie lekarzem traktują jako zawód, a nie misję. Pokazuje też bolesną prawdę o tym, że jeśli chce się zrobić coś wielkiego nie ma miejsca na rodzinę, obie strony zawsze będą cierpieć i czekać w samotności.
Film pokazuje zupełnie inny świat, niby nieodległy, bo to przecież lata 80. XX wieku. A jednak wszystko było takie inne i trudne. Dziś po organy do przeszczepu leci się helikopterem, wtedy trzeba było korzystać z samochodu, wtedy będąc na wakacjach odbierało się telefony na posterunku milicji, dziś każdy ma przynajmniej jeden telefon komórkowy, benzynę kupuje się bez kartek, a obce waluty wymienia w kantorze. I choć, z jednej strony, wszystko jest tak odległe i wiedza medyczna jest już zupełnie inna, wielu Polaków nadal postrzega serce jako relikwię i źródło wszelkich uczuć, a nie jako mięsień, który po śmierci można oddać innemu człowiekowi, żeby przedłużyć jego życie.
Czy tytułowi bogowie igrali z ludzkim życiem i dążeniem do przeprowadzenia transplantacji uzurpowali sobie prawo do decydowania o nim? Z dzisiejszej perspektywy, kiedy przeszczep serca jest czymś normalnym wiemy, że nie, ale tak jak napisałam wcześniej to były inne czasy, ludzie posiadali inną wiedzę, a google jeszcze nie istniały.
Film zrobiony jest świetnie, a przede wszystkim kończy się w doskonałym momencie, nie powiem, w którym, bo może ktoś jeszcze nie widział. A warto zobaczyć!
I jeszcze jedna refleksja, polska transplantologia może na Bogach tylko zyskać, każdego kto do tej pory wahał się, czy wyrazić zgodę na pobranie swoich organów, film powinien do tego przekonać. Ja kartę ze zgodą noszę w portfelu od kilku lat, a Wy?

"Pamiętnik Florki", czyli słów kilka o pewnej sympatycznej ryjówce.



Od jakiegoś czasu MiniMini+ emituje bajkę Pamiętnik Florki. Tosią Florkę bardzo polubiła, my również zapałaliśmy do niej uczuciem (umacnianej przez polskie korzenie sympatycznej ryjówki). Uczuciem na tyle silnym, że mąż zaczął szukać Florki w Internecie i znalazł serię książek, która była inspiracją dla wersji filmowej. Powiem krótko – książki o Florce (autorstwa Roksany Jędrzejewskiej – Wróbel) są jeszcze lepsze niż bajki.
Pamiętnik ryjówki czytamy niemal codziennie, zachwyca mnie sposób narracji, nie spotkałam się jeszcze z takim w żadnej książce dla dzieci, a przeczytałam ich przecież wiele, córkę zaś fascynują przygody tytułowej bohaterki, jej niesamowite poczucie humoru rozbawia także Tosię, której często zdarza się w codziennym życiu jeszcze nie rozpoznawać żartów i śmiesznych sytuacji. 
Florka choć trochę starsza od Tosi (sama mówi o sobie, że nie chodzi jeszcze do szkoły, a mimo to nauczyła się pisać) ma niezwykle głębokie przemyślenia i w ciekawy sposób pokazuje świat postrzegany przez małego człowieka. Każdy rozdział to osobna historia, łatwo więc przeczytać na dobranoc jedno lub dwa opowiadania (u nas zdecydowanie częściej trzy), a pozostałe zostawić na później. Tematykę można dobierać do okoliczności, mamy historię choroby Florki, oczekiwania na narodziny rodzeństwa, przygotowania do wyjazdu nad morze i przeżywane tam przygody. Ryjówka jest niezwykle mądra, a cała rodzina przeurocza. Czytając tę książkę od razu chciałoby się zamieszkać gdzieś w pobliżu i zaprzyjaźnić się z nimi.
Tosia w cudowny sposób przejęła słownictwo, którego używa Florka i co jakiś czas raczy nas opowieściami wzorowanymi na jej pamiętniku. Ładnie zapamiętuje kolejne przygody, więc jestem pewna, że to książki przeznaczone dla dzieci w jej wieku. Wam też polecam!
A książki o Florce znajdziecie tutaj

Zabawkowy zawrót głowy!

Tosia jest dzieckiem z niebywałą wyobraźnią, gdyby tylko była mniej wstydliwa z pewnością miałaby szansę zrobić karierę w filmie lub reklamie. Codziennie przygotowuje dla nas swoiste przedstawienia i pokazy taneczne. Z łatwością zapamiętuje piosenki i wierszyki, zna wiele trudnych słów i używa ich w odpowiednim kontekście oraz mówi niezwykle poprawnie gramatycznie (tu zdaję sobie sprawę, że to moja zasługa, bo natychmiast poprawiałam każde nieprawidłowo zbudowane zdanie lub źle odmieniony wyraz), bezbłędnie i częściej ode mnie używa wołacza! Jednak nie to ostatnio tak bardzo nas zachwyca, choć jednocześnie trochę się z tym wiąże.
Od kilku tygodni ulubionymi zabawkami są figurki.Potrafi bawić się nimi godzinami, wymyślając dla nich mnóstwo atrakcji oraz budując coraz ciekawsze dialogi! Na razie ma całą załogę Klubu Myszki Miki oraz Świnkę Peppę i jej przyjaciół (i już niedługo ma dostać kolejne dwie), do zabawy włączają się również ludziki pochodzące z Duplo. Miło obserwować Tosię, kiedy jest pochłonięta tą zabawą. Okazji do obserwacji nie mam jednak aż tak wiele, bo często sama muszę brać/biorę udział w zabawie.
Fascynacja figurkami po raz kolejny utwierdza mnie w tym, że trzecie urodziny to prawdziwy przełom. Jeszcze dwa miesiące temu Tosia na niczym nie skupiała uwagi aż tak długo. Nie była też specjalną amatorką zabawek, lubiła swój pociąg z IKEI, swojego pieska-przytulankę, Elmo, Minnie i żyrafę-Ciapka. Teraz widać, że wie jakie zabawki chciałaby dostać. Myślę, że w okolicach Bożego Narodzenia będziemy mieli poważną zagwozdkę!
Szaleje za puzzlami, liczyłam, że z okazji goście zasypią ją kolejnymi kartonikami, którymi będą zajmować ją w jesienne wieczory, ale trafił się tylko jeden, więc wczoraj zamówiłam kolejne (wybór padł na Peppę), jutro powinny dotrzeć i założę się, że zaraz wpadną w małe łapki. Na razie efekty puzzlomanii są takie
Tosię cieszy również zabawa ciastoliną. Do tej pory odrywała kawałek po kawałku i karmiła kury, teraz próbuje coś tworzyć, a kiedy ciastolinowe figurki są gotowe buduje całą historię.

Nareszcie widzę sens kupowania jej zabawek, do tej pory większość bardzo szybko lądowała na półce. Teraz są mocno używane i dobrze!
Największą miłością są jednak nadal książki, ale o tym następnym razem.
A na koniec jeszcze mała zagadka. Jaki jest obecnie największy przedmiot pożądania?




W kinie...

Decyzja zapadła już jakiś czas temu - trzeba dziecku pokazać kino. Przekonały mnie do tego poranki w Multikinie, a mówiąc dokładniej - Poranki z Tomkiem, czyli ulubieńcem Tosi. Miałam nadzieję, że sympatyczne lokomotywy wbiją ja w fotel i przez godzinę będzie siedziała bez ruchu zapatrzona w kinowy ekran. 

A jak było?
Do kina dotarłyśmy trochę za wcześnie, korzystając z komunikacji miejskiej w sobotę rano, trudno wpasować się idealnie. To jednak Tosi nie przeszkadzało, kupiłyśmy bilety i przechadzałyśmy się po kinie. Przed seansem jeszcze toaleta, szybkie zakupy w barze i do sali. A tam niespodzianka, pracownicy kina wręczyli każdemu dziecku odznakę z Tomkiem i jego przyjaciółmi oraz ręcznie robione lizaki. Pełen sukces - Tosię odznaka zachwyciła, lizak został zjedzony w połowie w czasie filmu. Przed 40 minut siedziała tak bez ruchu, potem musiałyśmy wyjść do toalety, pozostały czas również oglądała film, czyli pełen sukces. Nie ukrywam, że bałam się tego, jak będzie się zachowywać, gdy zrobi się ciemno, ale nie wystraszyła się, myślę, że była to dla niej nawet pewnego rodzaju atrakcja. A po filmie kolejna niespodzianka - balony i plakaty oraz zabawa lokomotywami. Tosia pobawiła się i oznajmiła, że chciałaby taką lokomotywę, wybrałyśmy się więc do sklepu, bo za część pieniędzy, które dostała na urodziny miała kupić sobie jakąś zabawkę. Kupiła - owszem, figurki ze Świnką Peppą (figurkom trzeba poświęcić osobny post, bo to najnowsza namiętność naszego dziecka). Plakat wisi w jej pokoju, balon uciekł nam po drodze. Ale w ostatni weekend października znowu idziemy do kina, znowu na Tomka, liczymy na kolejny balon, a że wtedy pójdzie z nami tata, to pojedziemy samochodem i żadnego balonika już nie zgubimy! O!

Kilka refleksji po przyjęciu urodzinowym

Tydzień temu trwały intensywne przygotowania do imprezy urodzinowej Tosi. Już po raz trzeci stanęliśmy przed dylematem kogo zaprosić, co przygotować, jak przyozdobić dom. Spośród zaproszonych gości nie przyjechało czterech dorosłych i troje dzieci. Ilość stołów znajdujących się w naszym domu okazała się wystarczająca, ograniczyliśmy się do pożyczenia dwóch krzeseł. Było dziewięć dorosłych osób i czworo dzieci. 
Tosię odstawiliśmy do dziadków, mieliśmy więc czas, żeby wszystko w spokoju przygotować. Ciastami zajmowałam się już od czwartkowego wieczora. Wiedziałam, że w piątek pół dnia nie będzie nas w domu, a musiałam ze wszystkim zdążyć. Udało się. Miałam tak dobry czas, że w piątkowy wieczór zdążyłam upiec jeszcze dwa rodzaje babeczek. Co jedliśmy? Moje odkrycie sprzed dwóch lat - szarlotkę tarzańską i nową cukierniczą namiętność - malinową chmurkę, do tego jasne muffiny z borówkami i ciemne z malinami. I, oczywiście, tort z Minnie - jasny biszkopt przełożony kremem malinowym oraz wymarzone przez Tosię tęczowe galaretki. Chyba nie powinnam tego pisać, skoro wszystko było mojego autorstwa, ale wszystko było przepyszne!!! Zdjęcie malinowej chmurki, które widzieliście w poście ze zdjęciami z urodzin, przedstawia jej ostatni kawałek!
Dla satysfakcji, którą daje mi widok gości pałaszujących to, co dla nich przygotowaliśmy nie przeniosłabym przyjęcia Tosi do restauracji. Owszem, może za rok zdecydujemy się na jakąś salę zabaw, ale restauracja na razie nie wchodzi w grę. Pewnie dlatego, że gości zapraszamy jedynie na kawę, choć gdybym miała przygotować obiad/kolację zrobiłabym to pewnie z taką samą przyjemnością, z jaką stoję przy swoim jagodowym mikserze:) W restauracji zorganizowaliśmy przyjęcie po chrzcie Tosi i nie ukrywam, że gdybyśmy mieli po raz drugi wybierać zrobilibyśmy tak samo. Tosia miała wtedy miesiąc i 11 dni, a my mieszkaliśmy w kawalerce. Zależało nam na tym, żeby chrzest odbył się na terenie parafii, w której mieszkaliśmy, ponieważ nowe mieszkanie budowało się obok i wiedzieliśmy, że przez najbliższe kilka lat spędzimy właśnie tutaj. Wybraliśmy więc restaurację, po obiedzie i kawie, obsługa spakowała nam wszystko, co zostało do pojemników, wróciliśmy do domu i mieliśmy spokój, żadnego zmywania, układania stołów, prania obrusów, a i gotowanie mieliśmy z głowy.
Następną imprezą w restauracji będzie pewnie komunia i myślę, że będzie to ta sama restauracja, co trzy lata temu. 
Nie wzbraniamy się, więc przed tym, żeby ktoś za nas przygotowywał przyjęcia, na razie daje nam to jednak tyle przyjemności i satysfakcji, że robimy to sami. Poza tym gotowanie i przyjmowania gości jest takie przyjemne!

Młodzi rodzice=młodzi dziadkowie, czyli kiedy zdecydować się na dziecko...

Ponieważ od poniedziałku leżę chora w domu, mam czas na oglądanie telewizji śniadaniowej. W poniedziałek obejrzałam rozmowę z autorką blogu Mamalla dotyczącą młodych matek (cały materiał możecie zobaczyć tutaj). 
Według przyjętych tam kryteriów rodząc dziecko nie byłam już młodą mamą albo nie byłam już tak młoda. Miałam 26 lat, kiedy Tosia pojawiła się na świecie. Instynkt macierzyński miałam już dużo wcześniej, realizowałam się opiekując się dziećmi, prowadząc dziecięcą grupę teatralną, jeżdżąc na kolonie i pracując na półkoloniach. Skończyłam studia, wyszłam za mąż. Plan był taki - jak najszybciej ma się pojawić w naszym życiu dziecko. Udało się, bo w pierwszą rocznicę ślubu miałam już bardzo duży brzuch i dwa miesiące później byliśmy już we troje. Czy to było za wcześnie, czy za późno? Dla nas akurat. Oboje mieliśmy pracę, skończone studia, w pierszym trymestrze załatwiliśmy wszystkie formalności związane z kredytem i zakupem mieszkania. Po urlopie macierzyńskim wróciłam do starej pracy. W zasadzie niewiele się zmieniło, oprócz tego, że raz na jakiś czas muszę brać opiekę, żeby zostać z chorą Tosią w domu. Ona na szczęście nie choruje ciężko, raz przytrafiła się angina, co w przypadku dziecka chodzącego najpierw do żłobka, a teraz do przedszkola jest niezłym wynikiem. Antybiotyki, które zostały jej przepisane można policzyć na palcach jednej ręki. Najczęściej ma po prostu niemożliwy do opanowania katar i profilaktycznie zostaje kilka dni w domu. Od początku 2014 roku moja mama jest emerytką, pomaga na więc w takich sytuacjach i mus brania opieki został ograniczony do minimum. Wcześniej jednak zdarzało mi się brać dzień wolny, żeby zostać z Tosią w domu, kiedy wydawała nam się chora, a potem kilkudniowej opieki. Teraz może z nią zostać babcia. Babcia przez jeden tydzień w miesiącu odbiera ją też z przedszkola, bo ja nie zdążyłabym dojechać, a mąż jest wtedy w pracy (Tosia jest w przedszkolu między 7 a 15). Ponieważ pracowała stosunkowo blisko naszego domu odbierała ją również, kiedy chodziła jeszcze do pracy. I wiem, ile kosztowało ją to sił i czasu. Od początku roku jest trochę łatwiej i lżej. Najchętniej zwolnilibyśmy ją z tego obowiązku (bo niech mi nikt nie mówi, że to dla niej tylko przyjemność, musi dojechać, odebrać Tosię, odprowadzić do domu i spędzić tam jakieś dwie godziny, bez względu na pogodę i samopoczucie), ale na razie logistycznie jest to niemożliwe.
Nie uważam, że głównym obowiązkiem dziadków było opieka nad wnukami. Ze swojego dzieciństwa pamiętam, że babcia odbierała mnie z przedszkola rzadko, czasem przyjeżdżała po mnie do szkoły. Pewnie nie było takiej potrzeby. Druga babcia mieszkała w innym mieście, więc do niej jeździłam na wakacje. Obie były na emeryturze, ale żadna nie spędzała ze mną całego tygodnia. Mąż mieszkał z babcią, więc to zupełnie inna sytuacja. Czy Tosia poszłaby do żłobka, gdyby moja mama była na emeryturze w momencie, kiedy wracałam do pracy? Zdecydowanie tak, choć może trochę później. Nasi rodzice nie są starzy, ale czy dzięki temu mają dla Tosi więcej czasu i sił? Nie wiem, do niedawna wszyscy pracowali. Uwielbiany przez Tosię dziadek od parowozów pracuje nadal, więc nie może przyjść po nią do przedszkola, choć pewnie wnuczka byłaby wtedy najszczęśliwsza na świecie. Spędza z nią czas głównie w weekendy, kiedy przyjeżdżamy w odwiedziny, widać wtedy ile ma dla niej czasu cierpliwości, jak bardzo jej imponuje i jak bardzo się kochają.
A, czy my, rodzice, jeszcze przez chwilę przed trzydziestką mamy dla Tosi więcej czasu i sił? I tak, i nie. Codziennie chodzimy do pracy, więc choćby z tego powodu nie, ale nie ona jedna chodzi do przedszkola. Po powrocie do domu bywa różnie, czasem bawimy się do wieczora, czasem Tosia woli oglądać bajki albo bawić się sama. Jeśli jest ładna pogoda wychodzimy na plac zabaw, jeśli nie, najczęściej czytamy książki i układamy puzzle. O 19 Tosia się kąpie i idzie spać. W ciągu tygodnia nie spędzamy razem zbyt wiele czasu, nadrabiamy w weekend i wtedy staramy się, jak najwięcej czasu spędzić razem. 
Mimo wszystko chyba nie zdecydowałabym się na dziecko wcześniej. Wydaje mi się, że nie dałabym rady pogodzić macierzyństwa ze studiowaniem na dwóch kierunkach. Łatwiej jest być rodzicem mieszkając samemu, nie wyobrażam sobie dzielić mieszkania ze rodzicami lub teściami. Praca do której mogłam wrócić dawała poczucie stabilizacji. 
Czy matki, które rodząc swoje dzieci mając 20 lat są gorsze? Na pewno nie, pamiętam ze szkoły podstawowej dzieci młodych rodziców. Te, których mamy miały 27 lat wysyłając dziecko do pierwszej klasy, miały takie same oceny jak dzieci czterdziestolatków. Nie różniły się niczym. Często (a może zawsze) decyduje los. Trzeba choćby znaleźć odpowiedniego partnera. Jedni poznają go już w przedszkolu, inni dopiero w trzecim miejscu pracy. Na pewno najlepiej jest urodzić pierwsze dziecko przed trzydziestką, ale życie często podejmuje inne decyzje. Leżąc w szpitalu po urodzeniu Tosi byłam najmłodsza wśród chyba dziesięciu dziewczyn (kobiet), które przyszło mi poznać. A dla wielu z nich, tak jak i dla mnie było to pierwsze dziecko.
Najważniejsze to bez względu na wiek być dobrym rodzicem i wspierającym, a nie oceniającym dziadkiem lub babcią. Banał, ale coś w nim jest.
Czujne ręce Babci i Dziadka :)

I po przyjęciu, czyli jak wyglądały urodziny z Myszką Minnie i Myszką Miki

Na razie tylko zdjęcia, leżę chora w łóżku i na niewiele rzeczy mam siłę...

Jak wygląda życie z trzylatką pod jednym dachem?


Zawsze mówiłam, że moment, w którym dziecko kończy trzy lata jest przełomowy. I zdania nie zmieniam. Może i w piątek nasze życie nie zmieniło się o 180 stopni, ale patrzę na Tosię trochę inaczej. Zresztą ona sama daje nam ku temu powody. Ostatnie tygodnie w przedszkolu wiązały się z kryzysowymi pożegnaniami, nie było leżenia na podłodze i rozpaczliwego płaczu, ale była w Tosi niechęć i niepewność (zaczynała się dopiero przed drzwiami sali, bo w drodze do przedszkola i w szatni wszystko było idealnie). Znam powód takiego zachowania. Była nim zmiana sali, nasze przedszkole to dwa budynki, Tosia i jej towarzysze, jako najmłodsza grupa byli w innym, sami, latem z racji tego, że dzieci było mniej zostali przeniesieni do głównego i to było dla niej trudne do zaakceptowania. Na szczęście ten kryzys mamy za sobą! Od piątku szybki buziak w drzwiach i biegnie się bawić. I nie dopuszcza do siebie, że może zostać w domu. Od niemal 10 dni Tosia nie zażywa swoich leków antyalergicznych (w piątek idziemy na testy, więc należało je odstawić), założyliśmy więc, że dostanie pewnie kataru, kaszlu itp. i dlatego cały tydzień miała spędzić w domu. Na szczęście objawy są, ale bardzo łagodne, więc może chodzić, bo nie wiem, jak Tosia zniosłaby odcięcie od przedszkola. W ciągu ostatniego tygodnia nauczyła się kilku nowych piosenek - codziennie daje popis swoich umiejętności. Cudownie mieć w domu przedszkolaka!
Co jeszcze się zmieniło? Dziecko poznaje zabawki 3+, nie żeby nie było ich w domu wcześniej. Oczywiście, że były, nawet Tosia bawiła się nimi, ale teraz przeżywają absolutny renesans. A największym beneficjentem tej fascynacji jest ciastolina! Jakie cuda z niej powstają. w niedzielę farma ze zwierzętami, wczoraj las, pełen grzybów. A co najważniejsze Tosia próbuje bawić się sama. Do tej pory ktoś musiał jej towarzyszyć albo chociaż przy niej być, teraz można wyjść z pokoju i choćby ugotować obiad.
Absolutnym hitem ostatnich dni jest oczywiście wymarzony Klub Myszki Miki. Radość z jego otrzymanie była t z piątku na sobotę Tosia obudziła się o trzeciej w nocy i nieśmiało zapytała: "Mamo, czy mogę bawić się klubem?"
Tymczasem coraz bliżej do przyjęcia urodzinowego, wczoraj skończyłam przygotowywanie dekoracji, od jutra ruszam na zakupy i czas na pieczenie. Już nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę minę Tosi :) Na szczęście cały czas podtrzymuje swoją decyzję i powtarza, że tort ma być z Myszką Minnie :)

Moje dziecko ma... Trzy lata!

Do dziś pamiętam te emocje związane z wyjazdem do szpitala. I niedowierzanie, że to już, że właśnie tego dnia pożegnam się z brzuszkiem i powitam na świecie wymarzoną Tosię. Sama wybrała sobie datę narodzin, na dwa tygodnie przed planowanym terminem porodu. Pojawiła się na świecie z przytupem, z sali porodowej ozdobionej słonecznikami, w błyskawicznym tempie przenieśli nas na salę operacyjną. W taki sposób znalazła się po drugiej stronie brzucha 12 września 2011 roku o godzinie 13:58.
Dzisiaj jest już rezolutną i wygadaną panną z kręconymi włosami. I choć od marca jest już przedszkolakiem nadal mieści się w ubrania dla dwulatków. Ma 92 cm i waży ok. 14 kilogramów, nosi buty w rozmiarze 24 i nadal ma słodkie małe dłonie,
Nie lubi rysować i kolorować, za to kocha układać puzzle i uwielbia, kiedy czyta się jej książki. Je za dwóch, szczególną miłością obdarzając czerwoną paprykę, ziemniaki, makaron, placki ziemniaczane, placki cukiniowe, pulpeciki, kotlety schabowe i... ptasie mleczko. Nie znosi pierogów i jogurtów z kawałkami owoców. Ma swoich idoli, Myszkę Miki wraz z przyjaciółmi, Świnkę Peppę, Elmo i, ostatnio, ryjówkę Florkę (książeczki o niej interesują ją bardziej, niż bajki). Interesuje się pociągami, zna się na nich jak mało kto, a już na pewno tak specjalistyczną wiedzę posiada niewielu trzylatków. Nie lubi obcych, za to chętnie nawiązuje kontakt z osobami, które mówią bardzo głośno. Ma charrrakerek! Ale dla nas jest idealna, bo jest naszym dzieckiem!

Co nam życie ułatwiało, kiedy Tosiek niemowlęciem był.

Często zastanawiam się jak wyglądałoby nasze życie z drugim dzieckiem. Ile błędów popełniliśmy, ile złych zakupów zdarzyło nam się zrobić, co nie było nam potrzebne, a mieliśmy to w domu, itp.
Tak naprawdę, z perspektywy trzech lat, stwierdzam, że wcale nie było ich tak wiele. W zasadzie wszystko, co kupiliśmy okazywało się potrzebne albo niezbędne. Spośród kosmetyków, które czekały na narodziny Tosi nie przydał się jedynie puder, który kilka tygodni temu wylądował w koszu na śmieci. W wyprawce znalazł się otulaczek, którego użyłam raz, bo jakoś wyjątkowo trudno było wmontować w niego dziecko (pewnie dlatego, że córka nie uznawała trzymania rąk blisko ciała i nieporadnie wystawały z owego otulaczka).
Po pierwszych nieudanych próbach kąpieli kupiliśmy gąbkę-misia do kąpieli  i ta uratowała sprawę. Od tej pory używaliśmy jej przy wieczornej toalecie, aż do dnia kiedy przenieśliśmy Tosię do prawdziwej, dorosłej wanny. Polecam wszystkim, których maluchy płaczą w wannie mimo idealnej wody i absolutnej delikatności rodziców.
Szybko też pojawił się w naszym domu leżaczek-bujaczek i mata edukacyjna. Tosia nie należała do dzieci, które przesypiają całe dnie. W czasie mojego macierzyńskiego (a w naszych czasach trwał on 20 tygodni) w dzień nie spała w ogóle (jedynie na spacerach), więc musiałam imać się różnych sposobów, żeby móc cokolwiek zrobić w domu. Bujaczek pochodził z firmy Fisher Price, mata z Baby Ono. Jedno i drugie służy teraz kolejnym maluchom, więc z czystym sumieniem mogą polecać innym.

Tosia uwielbiała i uwielbia nadal wszelkiej maści pozytywki. Najpierw zasypiała z towarzyszeniem przymocowanej do łóżka karuzeli, potem odłączyliśmy pałąk i została sama pozytywka, teraz ma projektor z melodyjką. Kilkakrotnie próbowaliśmy oduczyć ją zasypiania przy muzyce - nie udało się. Zresztą co się dziwić, ja zasypiam przy Trójce.

Jeśli już jesteśmy przy temacie zasypiania, to ważną sprawą jest w czym taka mała Tosia spała, a właściwie pod czym. Nie mieliśmy dla niej kołdry, do drugich urodzin spała w śpiworku. Każdy ma swoje zdanie, ale dla nas było to idealne rozwiązanie. Zawsze mieliśmy pewność, że jest przykryta, teraz zdarza jej się rozkopać i spać bez kołdry. Nie budzi się, więc na pewno nie jest jej zimno, ale serce matki podpowiada inne scenariusze.

Miło powspominać te niemowlęce miesiące mając w domu taką dorosłą pannę. Niby trzy lata, a naprawdę nie wiem, kiedy ten czas minął... I pomyśleć, że gdyby nie kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności w naszym życiu, to dziś szłaby pierwszy dzień do przedszkola :)

Pierwsza noc poza domem

Ten dzień, a właściwie ta noc coraz bliżej. Broniłam się, jak mogłam. Tak, jestem z tych matek, którym rozstanie z dzieckiem to koszmar. Niemniej mam już za sobą dwie delegacje, jakoś przeżyłam. Ale wysłać Tosię na noc, a sama zostać w domu? O, nie, takiej opcji nie dopuszczałam do siebie. Nie mieliśmy też takiej potrzeby, w tygodniu spędzamy we troje bardzo mało czasu, soboty i niedziele są dla naszej trójki. Wśród rodziny i znajomych mamy już niemal wyłącznie małżeństwa, więc wesela, przynajmniej na razie, odeszły w zapomnienie. Wakacje - tylko z dzieckiem, tak robili nasi rodzice, tak samo robimy my. Przede wszystkim jednak nie czuliśmy się gotowi zostawić Tosi na noc w innym domu. I nie było takiej potrzeby. Aż do teraz...
Co wpłynęło na zmianę mojej decyzji? Planowane dla Tosi przyjęcie urodzinowe, chcę zobaczyć w jej oczach totalne zaskoczenie i absolutny zachwyt. Dlatego noc z 19 na 20 września, nasza, już wtedy trzylatka spędzi u dziadków. Mam nadzieję, że dam radę, bo w to, że dla Tosi będzie to świetna przygoda. Zakładam, że nie będę miała czasu myśleć, bo tak pochłoną mnie przygotowania. Grunt to dobrze ją spakować, już sama świadomość tego, że ma wszystko, co może być jej potrzebne powinna mnie uspokoić:)

Pożegnanie lata...

Tegoroczne lato było wyjątkowo intensywne. Świadoma tego, że Tosia jest coraz starsza i coraz więcej rzeczy ją interesuje lub zajmuje jej uwagę, postanowiłam zapewnić jej jak najwięcej atrakcji. Oczywiście na tyle, na ile może to zrobić matka/ojciec pracujący zawodowo. Pogoda dopisywała, choć momentami było nawet zbyt gorąco. Pierwszy tydzień mojego urlopu, a jednocześnie drugi tydzień rekonwalescencji Tosinkowego taty był chyba najintensywniejszym z tych, które do tej pory miałam okazje przeżyć jako mama. W zasadzie w domu tylko spałyśmy, wychodziłyśmy rano, wracałyśmy wieczorem. Czas spędzony nad morzem był równie atrakcyjny dla Tosi. Nie ukrywam, że dodatkowy dzień wolnego, który postanowiłam wziąć był pierwszym, w którym nie musiałam nic robić. Tosia poszła do przedszkola, a ja nadrabiałam zaległości.
Podsumowując - tegoroczne lato było naprawdę udane.
A teraz, choć w kalendarzu nadal lato, pogoda już jesienna, chłodne poranki, słoneczne, ale już nie tak ciepłe dni... Trochę deszczu, poranne dylematy w co się ubrać i w co ubrać dziecko, żeby do 15 nie było jej ani za ciepło, ani za chłodno... Na to jak inni ubierają swoje dzieci staram się nie zwracać uwagi, bo żadna to dla mnie podpowiedź - w piątek widziałam kilkulatki w zimowych kurtkach i czapkach, dziś, przy podobnej aurze - niemowlaka w body z krótkim rękawem. 
Jakie mamy plany na jesień? W najbliższą niedzielę chcemy wybrać się do lasu, który znajduje się tuż obok naszego domu, we wrześniu, po wizycie u alergologa (a ta już 19 września) odwiedzimy pewnie zoo, a jeśli wszystko ułoży się zgodnie z planem, na połowę października zaplanowaliśmy wyjazd do Wrocławia. 
Oby jesień była złota!!!

Jak to Tosia na świat przychodziła...

Wczoraj wieczorem uzupełniałam album Tosi, który tworzę od dnia jej narodzin, miał wystarczyć do dnia, w którym skończy trzy lata i sądzę, że tak właśnie będzie (zostały już tylko dwie strony). Przeglądałam kolejne fotografie naszej kruszyny i dziwiłam się, jak to się stało, że jest już taaaka duża! A dopiero co ze zdumieniem odkryłam, że właśnie zaczynam rodzić! Tak, ja tym faktem byłam zaskoczona. Tak jakbym wcale nie była w ciąży. Bo niby dlaczego, jako pierwsza ze swoich koleżanek miałam urodzić przed terminem?! I to całe dwa tygodnie?! I, dlaczego, to właśnie ja, jako pierwsza miałam gnać do szpitala z domu, a nie być tam od jakiegoś czasu i spokojnie lub nie oczekiwać narodzin dziecka?! A jednak tak właśnie się stało i w poniedziałek 12 września 2011 roku obudziłam męża i oznajmiłam, że odeszły mi wody i chyba czas jechać. Dopakowałam więc torbę, którą mąż, mający najwidoczniej jakieś przeczucie, kazał mi spakować dzień wcześniej. O, tak! Moja torba do szpitala nie leżała w domu od 30 tc, pojawiła się w 38+1 tc, poleżała kilka godzin w korytarzu i już gnała do szpitala. Na izbie przyjęć wszystko poszło szybko i sprawnie, no, i w drogę na porodówkę. Ruch był tego dnia straszny, trafiliśmy najpierw na godzinę do sali zabiegowej, bo na żadnej porodowej nie było jeszcze/już miejsca. KTG, milion pytań, leżę i czekam, a mąż mi dzielnie towarzyszy. przenieśli nas w końcu na salę słonecznikową (a kto mnie zna, wie, że słoneczniki kocham i na tę właśnie salę chciałam trafić)! Dostałam kroplówkę, żeby wszystko przyspieszyć i tak do 13:10, kiedy to na salę wszedł inny lekarz (do tej pory zajmowała się mną  młoda lekarka), zbadał mnie, zrobił niezadowoloną minę, druga lekarka, która cały czas była z nami zaczęła się tłumaczyć, że ona nic nie widziała... lekarz wyszedł, zostaliśmy z nią i pytamy co się dzieje. usłyszeliśmy tylko, że mała jest owinięta pępowiną i będzie cesarka... Dalej niewiele pamiętam, bo wszystko działo się w zastraszającym tempie, ale mąż pamięta i widzę, że mimo trzech lat, które minęły wszystko w nim siedzi... Na szczęście akcja poród zakończyła się dobrze. 
O 13:58 na świat przyszła Tosia, ważyła 2740 g, mierzyła 50 cm. Kruszynka, najmniejsze dziecko spośród dzieci naszych znajomych i rodziny. To mąż widział ją pierwszy, ja po wybudzeniu z narkozy musiałam jeszcze trochę poczekać i zadowolić się zdjęciem. Na szczęście długo czekać nie musiałam i wreszcie mogłam zobaczyć Tosiaka. Bez najmniejszego problemu dostała się do "bufetu" - jesteśmy najlepszym przykładem tego, że po cc można z powodzeniem karmić piersią. Bo tak jak wiele osób mówi, wszystko siedzi w głowie, my mieliśmy w domu jedną butelkę, tak byłam przekonana, że mm nie będzie nam potrzebne.
Powrót do domu nie był jednak tak prędki jakbym chciała. Następnego dnia dowiedziałam się, że po cc muszę spędzić w szpitalu sześć nocy, dwa dni później okazało się, że Tosia ma żółtaczkę, a w piątek, zdiagnozowano zapalenie płuc i jej pobyt w szpitalu miał się wydłużyć o kolejny tydzień. Wróciłam do domu w niedzielę, zostawiając tam dziecko. I tak zaczęły się dwa niezwykle męczące tygodnie. Spędzałam w szpitalu tyle czasu ile mogłam, wracaliśmy do domu, w którym stało łóżeczko i zastanawialiśmy się jak to będzie, kiedy Tosiek zamieszka z nami. Pierwszy, kontrolny rentgen wykonany tydzień po diagnozie, czyli 23 września, wykazał poprawę, jednak nie w takim stopniu, żebyśmy mogli zabrać ją do domu. W tym momencie mój organizm odmówił posłuszeństwa i kolejny tydzień spędziłam w domu lecząc zapalenie gardła. Niemal tydzień nie widziałam Tosi i tak samo długo jej nie karmiłam, ściągałam mleko w domu i wylewałam do zlewu, bo nie było sensu trzymać takich ilości. Zastanawiałam się, czy po powrocie do domu, Tosia nie będzie wolała butelki. Na szczęście, dziecko wybrało matczyny pokarm, w zasadzie nawet nie zauważyła braku butelki - jedzenie, bez względu na to jak podane, okazało się sensem samo w sobie. Długo wyczekiwany powrót do domu nastąpił 30 września (pięć dni po przewidywanym terminie porodu i dzień przed datą, którą ja przewidywałam, czyli 1 października). Odebraliśmy już całkiem odchowane, niemal trzytygodniowe dziecko - dziwne uczucie, ale najważniejsze, że byliśmy już w domu, wszyscy!

inspiracje urodzinowe

Do tej pory to my decydowaliśmy o tym jak będą wyglądały urodziny Tosi. Wybieraliśmy tort, serwetki i talerzyki. Tort na roczek wyglądał tak: 
Na drugich rządziła ekipa z Klubu Myszki Miki.


Myślałam, że w tym roku przyjęcie zdominuje Peppa, ewentualnie Tomek z przyjaciółmi. Jednak nie. Tosia zażyczyła sobie urodziny z Myszką Minnie. Nasz klient, nasz pan, to jej pierwsze tak świadome urodziny, chcemy więc, żeby były wyjątkowe i wymarzone.

Przeglądam Internet w poszukiwaniu inspiracji i kilka pomysłów już mam.
Przede wszystkim tort


Cały czas zastanawiam się, czy zamawiać go w cukierni, czy robić samodzielnie. Piec umiem i lubię, z dekorowaniem jestem nieco bardziej na bakier. Poza tym do tej pory obiecywałam sobie, że Tosia na urodziny będzie miała kupny tort, dokładnie taki jak sobie wymarzy. Problem tkwi w tym, że cukiernia, w której zamawialiśmy do tej pory, przeniosła się w inne miejsce i nie mamy do niej już tak blisko. Dlatego musimy szukać nowej. 
Do tortu dołączy zapewne domowa szarlotka (w końcu cała Polska je jabłka), jeśli czas pozwoli moja specjalność, czyli sernik i babeczki (w końcu to przyjęcie dla dziecka)

Co roku na przyjęciu urodzinowym nie brakowało balonów, teraz będzie podobnie, z jedną małą różnicą. Tosia marzy o balonie napełnianym helem, męczyła nas o niego cały pobyt nad morzem, ale wiedząc, że będziemy musieli wracać z nim kilkaset kilometrów, obiecaliśmy sobie, że dostanie takowy na urodziny. Najpewniej z Minnie. Do tego tradycyjne i tutaj wybór dość spory, w grochy, z Minnie, z Minnie i Daisy, i gładkie - jest w czym wybierać.







Myślę również nad girlandą do której będzie można przyczepić zdjęcia z dotychczasowych trzydziestu sześciu miesięcy życia Tosi. Planuję zacząć ją robić już niedługo, bo nie wiem ile zajmie mi to czasu i ile czasu tak naprawdę będę mogła na to poświęcić.
Czy zdecydujemy się na papierowe talerzyki i kubki jeszcze nie wiem. Do tej pory papierowe talerzyki były zawsze, w tym roku myśleliśmy o normalnych, ale to jest jeszcze w fazie dyskusji. Będę szukać na pewno tematycznych serwetek, bo tych nigdy za wiele :)

Jest jeszcze jedna rzecz, o której Tosia marzy na swoich urodzinach, czyli urodzinowe czapeczki, tych dopomina się przy każdym wspomnieniu o wielkim dniu.

Te klasyczne przekonują mnie bardziej, więc pewnie przy nich zostanę.

Teraz decyduje Tosia i chcę, żeby zapamiętała te urodziny na minimum 365 następnych dni. Po szybkich obliczeniach, dwa tygodnie urlopu i będzie tak jakbym chciała :)


A jak na wszystko wystarczy czasu, to może pokuszę się jeszcze o sukienkę dla Jubilatki, inspirację czerpiąc stąd Królicza Chata.