Czwartek z baśnią: "Łopianowe pole" (Wydawnictwo ADAMADA)

Tęsknicie za dzieciństwem? Ja trochę tak. Na przykład przeżyć jeszcze raz dwumiesięczne wakacje. Siedzieć z koleżankami na trzepaku, skakać godzinami w gumę albo jeździć na rolkach. Jeść późne śniadania i nigdzie się nie spieszyć albo wręcz przeciwnie spieszyć się na spacer po okolicy. Tak, są takie dni, kiedy tęsknię za tym beztroskim dzieciństwem. Są takie książki, które przypominają mi o tym bezpowrotnie minionym czasie.


Ostatnio w moje ręce trafia wiele takich lektur, kolejną z nich jest Łopianowe pole. Nowa książka z serii "Baśnie współczesne" wydawanej przez ADAMADĘ. Tym razem trafiamy na podwórko. Takie zwyczajne, jakie pamiętamy z własnego dzieciństwa. Takich podwórek już nie ma. To znaczy są, na starych osiedlach, wewnątrz starych kamienic. Dzisiejsze osiedla wyglądają zupełnie inaczej. Deweloperzy starają się zabudować każdy fragment wolnej przestrzeni. Nowe osiedla mają małe place zabaw, wąskie chodniki, brakuje na nich ławek i miejsc, które sprzyjałyby integracji mieszkańców. Dzieci chodzą do różnych szkół, często oddalonych od domu, więc nie biegają od drzwi do drzwi w poszukiwaniu zeszytów "do odpisania". 

Tymczasem, bohaterowie Łopianowego pola żyją na podwórku z mojego dzieciństwa. Już choćby z tego powodu ta książka wydaje się być najpiękniejszą baśnią świata. Dzieci chodzą do tej samej szkoły, każde z nich jest inne, mają różne zainteresowania. Inne rzeczy ich cieszą, inne smucą. Każde ma swoje radości i swoje problemy. Jest Magda, która ma niewidomą siostrę i Najgrubszy, którego tata był kiedyś marynarzem, a teraz tęsknotę ze morzem topi w morzu piwa. Jest Harry Potter, który z rodzicami i rodzeństwem mieszka w miejscu, które nigdy nie powinno być mieszkaniem. Wszystko wydaje się takie zwyczajne, a jednak na tym podwórku dzieją się rzeczy niezwykłe. Są tam gadające koty, magiczne rejsy po wielkich morzach i wydarzenia, które nigdy nie powinny mieć miejsca. A jednak się zdarzają. Jak to się dzieje? Coś wspólnego z tym ma jedna z mieszkanek podwórka...

Czarownica, bo o niej mowa służy radą i pomocą. Niby nie ma jej przy wszystkich wydarzeniach, a jednak trudno nie odnieść wrażenia, że macza w tym wszystkim palce. Przygląda się i działa, bo czytelnik ma pewność, że to ona ma coś wspólnego z poprawą losu albo niewiarygodnymi wydarzeniami w życiu bohaterów. 

A może te wszystkie niezwykłe rzeczy dzieją się dlatego, że ludzie żyjący w pobliżu Łopianowego pola są sobie tak bliscy? Że wyczuwają potrzeby innych, że mogą odwiedzać się, kiedy tylko mają na to ochotę. Pewnego dnia mówią nawet o tym, że nie chciałyby mieszkać na zamkniętym osiedlu, za wysokim płotem. Teraz są szczęśliwi, z Czarownicą, z doktorem Drakulą, który okazuje się jednak nie być wampirem (ale na pierwsze spotkanie z nim dzieci zabierają przezornie po główce czosnku). 

Katarzyna Ryrych napisała książkę niezwykłą. Łopianowe Pole opowiada o czasach współczesnych, o sprawach, które doskonale znamy, a jednak zrobiła to w taki sposób, że nikt nie ma wątpliwości, że czyta najprawdziwszą baśń! Baśń, której każdy chciałby stać się uczestnikiem. A tę niesamowitą historię zilustrowała Grażyna Rigall. To ona pokazała nam podwórko i jego mieszkańców. Zrobiła to tak, że nie potrafię sobie wyobrazić, żeby bohaterowie tej książki wyglądali inaczej:) I Tosia też nie potrafi, a ona wyobraźnię ma jeszcze bujniejszą!











Łopianowe pole
Katarzyna Ryrych
ilustracje Grażyna Rigall
Wydawnictwo ADAMADA, 2017

http://www.adamada.pl/
(książka będzie dostępna w regularnej sprzedaży
od września 2017 r.)
 

Środowe recenzje: Kto żyje w jabłku? "Dzicy lokatorzy" (Czerwony Konik)

Od pierwszego zdania, pierwszego akapitu zależy wszystko. Często zdarza mi się porzucić czytanie, jeśli te pierwsze fragmenty nie przypadną mi do gustu. Czasem zdarza mi się nawet już do tej książki nie wrócić i nie dać jej drugiej szansy. Tosia na razie ocenia książki głównie na podstawie ilustracji. To nie jest tak, że podobają jej się tylko pstrokate i kolorowe obrazki. Tak naprawdę nadal nie umiem przewidzieć, co jej się spodoba, a co nie. Ta książka na początku Tosi nie zachwyciła. Przekartkowała ją, ale nie chciała jej czytać. Minęło kilka dni i poszukując lektury na wieczór sięgnęłyśmy po Dzikich lokatorów


Czytałam pierwsze zdanie obserwując minę Tosi. Pierwsze zdanie tej książki brzmi tak:

"Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce" pomyślał robaczek
z rozmarzeniem, spoglądając ze swego okrągłego okienka
na skrawek błękitnego nieba, widoczny wśród lśniących, 
rozchybotanych liści, które osłaniały jego rozkoszne mieszkanko
przed popołudniowym skwarem.

Z każdym słowem na twarzy Tosi pojawiał się uśmiech mieszający się ogromnym zachwytem. Majstersztyk językowy, piękno zamknięte w słowach. Ona słuchała z zachwytem, ja czytałam z niesamowitą przyjemnością. Zdanie spodobało mi się tak bardzo, że przeczytałam je po raz drugi, a potem następne, jeszcze jedno i kilkadziesiąt kolejnych. Dziesięć rozdziałów, niewiele ponad sześćdziesiąt stron opowieści o robaczku, który zaprzyjaźnił się z wężem i zjednoczyli siły, żeby uratować dom jednego z nich.
Bo robaczek, jak na robaczka przystało mieszkał w jabłku. Miał tam piękny domek, w którym mieszkało mu się bardzo dobrze. Niestety pewnego dnia, pod drzewo, na którym mieszkał przyjechał jakiś bardzo hałaśliwy pojazd. Wysiedli z niego ludzie, rozłożyli na trawie i zaczęli zrywać jabłka! Robaczek wpadł w panikę. Przecież za chwilę może stracić dom. Co zrobić? Dokąd pójść? Na szczęście zimną krew zachowuje spotkany przypadkowo wąż, który na owej jabłoni się wyleguje. O dziwo ze strony węża nic robaczkowi nie grozi. Ba! On chce mieszkańcowi jabłka pomóc. I pomaga na bardzo różne sposoby. Co dokładnie robi nie zdradzę, ale myślę, że wielu czytelników zastanowi się, czy byliby gotowi na takie poświęcenia dla ratowania swoich przyjaciół.

Dzicy lokatorzy bardzo mnie zaskoczyli mnogością nawiązań do różnych tekstów kultury. Robaczek okazuje się być potomkiem księdza Robaka, wąż kolekcjonuje książki o przedstawicielach swojego gatunku i cały czas nawiązuje do biblijnej historii o Adamie, Ewie, wężu i jabłku. Dla mnie śledzenie tych wszystkich nawiązań było ogromną przyjemnością. Tosia wielu nawiązań jeszcze nie wyłapywała, ale o niektórych jej opowiadałam i słuchała z dużym zainteresowaniem. A Dzicy lokatorzy podobali jej się bardzo. Zarówno treść, jak i ilustracje zachwyciły ją absolutnie. Pięknie wydana, znakomicie zilustrowana i wspaniale napisana. Uwielbiam tę książkę za niebanalny, bardzo interesujący styl. Dzikich lokatorów czyta się doskonale. Książka zaskakuje niemal na każdej stronie, a cała historia ma drugie dno, bo nie tylko o ratowanie zamieszkanych przez robaczki jabłek w niej chodzi:)

Ta książka to nasze drugie spotkanie z wydawnictwem Czerwony Konik. Po niebanalnym Lesie zabaw (KLIK) i literackiej uczcie w towarzystwie Dzikich lokatorów jestem pewna, że nasza przygoda dopiero się rozpoczyna!






Dzicy lokatorzy
Tina Oziewicz
ilustracje Marta Szudyga
Wydawnictwo Czerwony Konik, 2014
Wiek 7+



Muzeum Polin. Czy warto iść tam z dzieckiem?

Chodzicie z dziećmi do muzeów? My chodzimy. Zaczęło się od Muzeum Zabawek w Karpaczu, prawdziwego raju dla najmłodszych. Potem było Europejskie Centrum Solidarności i poznańskie Muzeum Archeologiczne. A w ostatnim miesiącu warszawskie Muzeum Narodowe, Muzeum Powstania Warszawskiego i Polin. Muzeum Historii Żydów Polskich. I właśnie o tym ostatnim chciałabym Wam dziś opowiedzieć.


Zwiedzanie muzeum z dzieckiem to wyższa szkoła jazdy. Nie ma czasu na zatrzymywanie się przy kolejnych gablotkach i eksponatach. Co więcej, trzeba znaleźć coś, co zwróci uwagę kilkulatka i zaplanować zwiedzanie tak, żeby maluch był zadowolony. 

Wybierając się do Polin miałam wątpliwości, czy Tosi się tam spodoba. Przeczytałam informacje na stronie internetowej, ale wybierając się do Warszawy zupełnie zapomniałam o jednej rzeczy. Bo Polin przygotowało specjalny przewodnik dla najmłodszych zwiedzających. Na szczęście stał za plecami pracowników kas, więc kupiłam go bez wahania. 



Nie miałam jednak zbyt dużo czasu na zapoznanie się z nim. Zwiedzaliśmy idąc na żywioł, ale absolutnie tego nie żałuję. Na pierwszej stronie przewodnika znalazło się kilka słów adresowanych zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Rodzice i opiekunowie dowiedzą się stamtąd, jak należy zwiedzać wystawę z dziećmi. A młodzi goście rozpoczną wielką podróż w czasie.

Oglądajcie, dotykajcie, wytężajcie słuch.
Ten przewodnik będzie Wam towarzyszył w oglądaniu wystawy.
Znajdziecie tu wiele ciekawych zadań i łamigłówek.
Wyjaśnimy też wszystkie trudne słowa.
Do rozwiązywania zadań przydadzą się Wam kredki.
Na koniec czeka Was supernagroda!



I tak z przewodnikiem w ręce, i kredkami w kieszeni ruszyłyśmy w podróż w czasie. Zgodnie ze wskazówkami zamieszczonymi w przewodniku, stojąc w holu głównym, przeczytałam Tosi kim są Żydzi, a potem wspólnie przyglądałyśmy się ścianom, zastanawiając się, co nam one przypominają. Kolejny przystanek miałyśmy w części "Las", tam przeczytałyśmy legendę o przybyciu Żydów do Polski, tu również Tosia rozwiązała pierwsze zadanie. Musiała połączyć grzyby tak, żeby utworzyły słowo Polin zapisane alfabetem hebrajskim. Kiedy Tosia uporała się z zadaniem, mogłyśmy ruszyć dalej. W sali "Pierwsze spotkania" czekały na Tosię dotykowe ekrany, na których mogła stworzyć własną monetę, na wzór tych, używanych dziesięć wieków temu. Dowiedziała się również czym były i jak wyglądały dawne szlaki handlowe oraz przyjrzała się zrekonstruowanym grodom. W kolejnej sali przeczytałyśmy opowieść o Abramku i obejrzałyśmy prezentację poświęconą dzielnicy żydowskiej. Następny przystanek zaplanowany został przy ogromnej makiecie przedstawiającej Kraków i Kazimierz. Tosia wypatrywała na niej budynków, które pamiętała z ubiegłorocznego pobytu w Krakowie. Ku jej ogromnej radości, kilka udało się odnaleźć. Ale w tej sali czekało na nią coś, co wspominać będzie jeszcze długo. Była to prasa drukarska! Można było ją nie tylko oglądać, ale również użyć do zrobienia własnego wydruku. Co Tosia oczywiście z ochotą zrobiła, zarówno za siebie, jak i za dziadka.





Nie będę opisywać każdej części ekspozycji, do której zaprowadził nas przewodnik. Skupię się na tych, które najbardziej spodobały się Tosi, oprócz tych już wymienionych, mnóstwo czasu spędziliśmy na dworcu kolejowym. Tosia wcieliła się tam w pracownicę kasy biletowej i z zapałem sprzedawała kolejne bilety dla nas wszystkich. Spodobała jej się zrekonstruowana synagoga i zadanie polegające na wypatrywaniu na jej ścianach i sklepieniu wizerunków zwierząt, którym tradycja żydowska przypisywała różne znaczenia. 









Podobał jej się tron, na którym mogła usiąść i wymyślać prawa dla naszej rodziny. Zainteresowała ją ekspozycja poświęcona żydowskim zaślubinom. Ale największe emocje wzbudziła rekonstrukcja ulicy z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Było kino, warszawski klub i kawiarnia. Stolik, przy którym można usiąść i poczuć się, jak osoba współczesna Julianowi Tuwimowi, można było spróbować swoich sił w tańcu, wybrać najbardziej podobającą nam się muzykę, a podnosząc słuchawkę telefonu Tosia miała okazję wysłuchać wspomnień z tamtego okresu. Po pokonaniu schodów i znalezieniu się na antresoli czekała na nas ekspozycja poświęcona życiu dzieci z początków XX wieku. Stare zdjęcia, dawne zabawy (w tym uwielbiane przez Tosię klasy) i oczywiście szkoła! Były ławki, książki, a w przewodniku fragment o alfabecie hebrajskim, języku jidysz. A na koniec Tosia poznała postać Janusza Korczaka, widziała w Warszawie jego pomnik, wtedy krótko przybliżyłam jej jego osobę, teraz dowiedziała się znacznie więcej.

Polin opuściliśmy po ponad dwóch godzinach zwiedzania, już wtedy wiedzieliśmy, że na pewno do niego wrócimy. Spośród wszystkich odwiedzonych z Tosią muzeów, właśnie to spodobało nam się najbardziej. Sama wystawa nie zawierała jakiś wyjątkowych elementów adresowanych dla najmłodszych zwiedzających, ale przewodnik Małe Polin wyciągnął z każdego z nic to, co dla dzieci najbardziej interesujące. Mam również wrażenie, że dzięki niemu ja odebrałam wystawę w bardzo ciekawy i nietypowy sposób. I wcale nie uważam, że zrobiłam to na niższym poziomie zaawansowania, niż dorośli chodzący po Polin z audioprzewodnikami. Bardzo chciałam zobaczyć to muzeum i cieszę się, że udało mi się zrobić to z Tosią. Co więcej obie wyszłyśmy stamtąd bardzo zadowolone. Kiedy minęły te ponad dwie godziny w Polin nie wiemy do dziś. Wydawało mi się, że przechodzimy przez kolejne sale w zastraszającym tempie, że właściwie przy niczym się nie zatrzymujemy. A tu okazało się, że chodziłyśmy po muzeum tak samo długo (a nawet dłużej) jak wskazywał przewodnik. 






Nie wiem i nawet nie chcę się zastanawiać, jak zwiedzałoby nam się Polin bez przewodnika Małe Polin. Jego autorzy zrobili coś niezwykłego. Spośród wielu sal wybrali te, które są dla małych zwiedzających najistotniejsze, najciekawsze i najlepiej zrozumiałe. Zwiedzaliśmy Polin razem z moimi rodzicami, ale robiliśmy to w zupełnie innym tempie, często zatrzymując się w zupełnie innych miejscach. Nasz przewodnik omijał niektóre części wystawy.  Całkowicie pominął na przykład (z czym całkowicie się zgadzam) okres od 1939 roku. Myślę, że Tosia mogłaby nie zwrócić nawet uwagi na prezentowane tam treści, ale uznałam, że na razie lepiej, żeby tam nie wchodziła. Na to przyjdzie jeszcze czas, bo do Polin na pewno wrócimy. A wszystkich, którzy jeszcze w Polin nie byli zachęcamy do odwiedzenia tego miejsca przy najbliższej wizycie w Warszawie:)