Małe podsumowanie, czyli co czytaliście w 2015 roku!

Rok 2015 nie był ani lepszy, ani gorszy od innych w moim życiu. Był dobry, spokojny, bez nagłych zwrotów akcji, smutnych wydarzeń.

A czym w tym roku żył blog? Które posty się wyróżniły, które chętnie czytaliście i, z których ja jestem zadowolona?
Ten najchętniej czytany pokrywa się z tym, który opisał ważne wydarzenie z mijającego roku, czyli nasze wakacje Z dzieckiem w Karkonosze, czyli idziemy w góry! 
Tosia do dziś wspomina wakacyjny wyjazd, my z podziwem mówimy o tym, jak zdobywała kolejne szczyty. Było pięknie i jest piękny post-przewodnik dla tych, którzy planują zdobywać z dzieckiem Karkonosze.
Innym chętnie czytanym tekstem był ten dotyczący odwiedzin, Zapraszasz nas do siebie? Uprzedź, jeśli jesteś chory 
Za nami Boże Narodzenie, kogo odwiedziła rodzina z zasmarkanymi maluchami albo dziećmi na antybiotyku?
Nie zabrakło także chętnych do czytania na temat Zebrania w przedszkolu
Każdego rodzica prędzej, czy później to czeka. Ja mam za sobą kolejne, było jeszcze ciekawiej niż na poprzednich, ale to temat na zupełnie nowy post!
Był też temat nieco polityczny, czyli 500 złotych nie dziecko
Dawać, brać, wspierać, a może jednak nie? Rząd zaczyna kombinować, jak tu nie dać najbogatszym i jak zniechęcić tych nieco zamożniejszych do rezygnacji z rządowego wsparcia. Co z tego wyjdzie dowiemy się już niedługo.
A na koniec wyznanie winy, czyli Moje dziecko ogląda bajki
Ogląda nadal, ale coraz rzadziej i coraz mniej ją interesują. Ostatnie dwa dni nie oglądała ich prawie w ogóle, bawiła się ciastoliną i czytałyśmy książki. Za to dziś trudno było oderwać ją od telewizora, taki dzień lenia jej się trafił.


Tak właśnie przedstawia się mój prywatny TOP5! Na to o czym pisać w Nowym Roku pomysłów nie brakuje, mam więc nadzieję, że znajdziecie czas i ochotę żeby czytać!

A na 2016 rok życzę Wam wszystkiego najlepszego,
niech spełnią się marzenia,
niech uda się realizować plany
i osiągać zamierzone cele!

Kiedy kupić dziecku zwierzę?

W czasie wakacji przez niemal trzy tygodnie mieliśmy w domu letników, na czas urlopu właścicieli przygarnęliśmy pod swój dach świnki morskie. Chcieliśmy w ten sposób sprawdzić, czy Tosię zwierzęta w ogóle zainteresują. Zainteresowanie było duże i regularne, a w dniu wyjazdu świnek płakała w progu i nie chciała nawet przyjąć czekolady, którą dostała za troskliwą opiekę. Od tego czasu, co kilka tygodni, prosi żeby kupić jej świnkę, a najlepiej dwie!

Na razie umówiliśmy się z nią, że zwierzę może pojawić dopiero jesienią. Czekamy więc wakacji, najpierw musimy na nie pojechać, dopiero potem możemy wrócić do sprawy świnek. Rozważamy wiele scenariuszy, choć jesteśmy przygotowani, że zwierzę w końcu pojawi się w naszym domu. Na pewno nie będzie to pies, mógłby to być kot, ale najbliżej nam do gryzoni. Cały czas jest jednak wiele znaków zapytania.

To, co nas najbardziej zniechęca do zakupu, to właśnie wyjazdy i konieczność podrzucenia komuś zwierzaków. Moi rodzice często wyjeżdżają na wakacje w tym samym czasie co my, a rodzice męża mają kota, więc trochę strach byłoby gryzonia tam zawieźć. Obawiamy się również alergii, Tosia kaszlała, kiedy świnki spędzały u nas wakacje, ale czy to było uczulenie na ich sierść musielibyśmy potwierdzić testami. Nie wyobrażam sobie kupić zwierzaka, a potem szukać dla niego nowego domu. Jeśli alergia zostanie wykluczona, opieka na ewentualny wyjazd uzgodniona, pozostaje jeszcze jedna kwestia. Czy Tosia się zwierzakiem po miesiącu nie znudzi i cała opieka spadnie na nas. Jest jeszcze mała, przeżywa fascynację mnóstwem rzeczy, jeszcze dwa tygodnie temu nie mogliśmy oderwać jej od kredek, dziś kredki leżą w szufladzie, zachwyca się ciastoliną. Długi czas jej ulubionymi zabawkami były lokomotywy, teraz bawi się lalkami, a na lokomotywy spogląda rzadko. To jednak tylko przedmioty, które można bez wahania odłożyć w kąt, o zwierzęciu zapomnieć się nie da.
Martwi mnie jeszcze ewentualna śmierć zwierzęcia, moja pierwsza świnka morska okazała się chora i zdechła po trzech dniach, ale byłam wtedy starsza od Tosi. Nie wiem jak ona zareagowałaby na odejście zwierzęcia, dla niej nawet śmierć człowieka jest abstrakcją, bo (na szczęście) w swoim świadomym życiu nie zetknęła się z nią.

Więcej minusów nie widzę, zakup świnki i klatki to nie jest duży wydatek, nie musimy ich szczepić, karma nie jest kosztowna, dodatkowo jedzą mnóstwo rzeczy, które są w każdym domu.
Największym plusem jest dla mnie nauka odpowiedzialności, zwierzątko byłoby Tosi i zachęcalibyśmy ją żeby sama o nie dbała (oczywiście na miarę swoich możliwości). Żywe stworzenie nie jest maskotką, musiałaby je karmić, latem chodzić zrywać mlecze, pilnować żeby miały świeżą wodę. Darowalibyśmy jej tylko sprzątanie klatki;)

Jeśli nic się nie zmieni poważnie rozważymy zakup zwierzątka na piąte urodziny Tosi. I najpewniej będzie to świnka morska albo królik. Mały futrzak, któremu łatwo zapewnić opiekę i, który nie będzie się męczył w mieszkaniu.
A Wasze dzieci mają zwierzęta, czy może tak jak my właśnie wahacie się, 
czy kupić dziecku jakiegoś czworonoga?
 



Moje Boze Narodzenie

Święta nigdy nie wiązały się dla mnie ze stresem, nigdy nie podchodziłam z niechęcią do spotkań z rodziną, lubiłam wyjazdy do dziadków, do kuzynostwa, lubiłam kiedy goście przyjeżdżali do nas. W moim rodzinnym domu na kilka dni przed każdymi świętami rozpoczynały się mniej lub bardziej nerwowe przygotowania, nie wiązały się one jednak z kłótniami, sporami. Podział obowiązków był jasny i każdy wiedział co ma robić. U nas jest podobnie, więc niecierpliwie czekam na Boże Narodzenie.

Coraz częściej w rozmowach z bliższymi i dalszymi znajomymi słyszę, że oni nie lubią świąt, że rodzinna atmosfera ich męczy, że święta są po to, żeby odpocząć, a nie po to, żeby stać przy garach, a potem usługiwać gościom. Rodziny są różne, dla wielu osób już samo gotowanie potraw, których nie przygotowuje się regularnie bywa trudne i stresujące. Ja w kuchni odpoczywam, uwielbiam piec i gotować, ale wiem, że są ludzie, którzy tego nie lubią i nawet nie próbuję ich przekonywać do swoich racji. Mnie gotowanie naprawdę cieszy, nie wiem czego to jest kwestia, dobrej organizacji, spokoju w głowie, ale nigdy przed świętami nie jestem w niedoczasie. Nieważne, czy spędzamy je u kogoś, czy zostajemy w domu, wszystko udaje nam się przygotować na godzinę, która została wcześniej ustalona. Nie ma nerwowego biegania i poszukiwania, sytuacja jest dynamiczna, ale panujemy nad nią.

Ja lubię spotykać się ze swoją rodziną, ale wiem, że są ludzie, którzy nie znoszą swoich ciotek i wujków, których męczy zrzędzenie babci i wieczne narzekanie matki. U nas nikt nie narzeka aż tak, bo narzeka przecież każdy, ale kiedy się spotykamy, cieszymy się czasem, który został nam dany. 
Świąteczny odpoczynek? Odpoczywamy wieczorami, kiedy wrócimy do domu albo kiedy goście pojadą do siebie. Wtedy bez pośpiechu jemy kolację, gadamy, czytamy książki albo oglądamy filmy. Tak było w moim domu rodzinnym i ten zwyczaj przeniosłam do naszej małej rodziny. Po Świętach nie wracam do pracy z poczuciem ulgi, że to już, że nareszcie skończył się ten męczący czas. Przeciwnie, maksymalnie przedłużam czas urlopu świąteczno-noworocznego wybierając zaległy urlop. Mamy wtedy jeszcze więcej dni dla siebie, dni, które zamiast w pracy i przedszkolu spędzamy na spacerach, na pogaduchach i na wygłupach. Tak robił (i robi nadal) mój tata, a ja ten zwyczaj kultywuję. 
W tym roku zamęczałam męża prośbami o jak najszybsze przywiezienie choinki, obserwowałam Wasze zdjęcia i zazdrościłam Wam, że w domach macie już ubrane drzewko, a ja cały czas czekam. Teraz choinka czeka na balkonie aż wniesiemy ją do domu, ozdobimy lampkami i bombkami.  

Co najważniejsze uwielbiam również tę metafizyczno-religijną warstwę Bożego Narodzenia, kolędy, żłóbek w kościele i przede wszystkim Pasterkę (na którą pierwszy raz od czterech lat uda nam się pójść). Lubię dotykać tej Tajemnicy, która stała się naszym udziałem. A w tym roku czuję niezwykłość tej nocy wyjątkowo mocno, bo Tosia rozumie coraz więcej, sama pyta i zachwyca się tamtymi wydarzeniami.

Wiele osób mówi mi, że tak czekam na Święta, bo mamy Tosię, ale ja czekałam na nie zawsze, bo zawsze niosły ze sobą coś dobrego, przyjemnego, były ciepłe i rodzinne. Po prostu takie jakie powinny być Święta!
   

A Wam na te wyjątkowy czas życzę spokoju, miłości i rodzinnego ciepła.
Niech radość płynąca z Bożego Narodzenia wypełni Wasze serca szczęściem,
nie traćcie czasu na kłótnie i spory,
cieszcie się wyjątkową chwilą, która została nam wszystkim dana.
Dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, 
którym jest Mesjasz, Pan
(Łk 2, 11)  



Książki do czytania pod choinką

Nie mamy jeszcze choinki, ozdób bożonarodzeniowych nie brakuje, nawet obrus zmieniliśmy na bardziej świąteczny. Aura za oknem sprawia jednak że w tym roku poczuć świąteczną atmosferę zdecydowanie trudniej, szukam jej więc w książkach.

Z dzieciństwa pamiętam, że zimą i w czasie Bożego Narodzenia najchętniej czytałam (albo słuchałam) Królowej Śniegu, Dziewczynki z zapałkami, Opowieści z Narnii i Dzieci z Bullerbyn. Tosia na razie skłania się ku innym lekturom (choć Baśnie Andersena nie są jej obce), większość z książek, które tu opiszę można czytać przez cały rok, ale w długie, chłodne wieczory słucha się ich wyjątkowo. Zapraszam do naszego zimowego świata...

Julia Donaldson, Mały Gruffalo (EneDueRabe)
Ta książka jest z nami od roku, pojawiła się w naszym domu przed zeszłorocznym Bożym Narodzeniem. Sympatyczny, kudłaty stwór rusza w podróż w poszukiwaniu tajemniczej Złej Mychy. Brnie przez śnieg, nie boi się wiatru, bo choć jest mały, jest również niezwykle dzielny. W Tosi nie budzi lęku, wręcz przeciwnie - ona go uwielbia! Potrafi całą historię wyrecytować z pamięci, lubi wszystko co związane z tą opowieścią (ma maskotki, gruffalowy szlafrok, a nawet strój Gruffalo na przyszłoroczny balik). Jeśli nie znacie tej historii, koniecznie po nią sięgnijcie, na pewno Wam się spodoba. Urzeknie Was język (mistrzowskie tłumaczenie Michała Rusinka) oraz wspaniałe ilustracje.

 
Kęstutis Kasparavicius, Mała zima (Ezop)
Zbiór opowiadań na zimowe wieczory. Pełne niezwykłych wydarzeń i magii zaklętej w słowach. Trochę w klimatach Andersena. Wspaniała proza dla młodszych czytelników. Niesamowite ilustracje. Prostota, która zachwyca. Wszystko napisano pięknym językiem, który zachwyci młodszych i starszych, który wprowadzi magię w naszą codzienność, który sprawi, że zaczniemy dostrzegać niezwykłe rzeczy wokół nas i zaczniemy inaczej patrzeć na świat. Bo po tej lekturze na pewno spojrzycie na wszystko zupełnie inaczej. Dlaczego? Bo dowiecie się, że zima może przyjść w środku lata razem z płatkami, które spadną z jaśminowca. Niby zwyczajne sprawa, ale szpaki, które normalnie zimę spędzają w ciepłych krajach, korzystają z okazji, zakładają narty i ruszają na przechadzkę po tym letnim śniegu. Niezwykła, mała zima. Spodoba się wszystkim, którzy lubią niebanalne lektury! 
Eva-Lena Larrson, Rok z Findusem (Media Rodzina)
Dla małych-dociekliwych, których interesuje otaczających ich świat, którzy lubią majsterkować, gotować i tworzyć. Dwanaście rozdziałów, dwanaście miesięcy i mnóstwo pomysłów na to jak spędzić czas, jak wykorzystać to, co w danym momencie jest najlepsze i najważniejsze. W grudniu Findus poleca hodowanie hiacyntów, doradzi jak zrobić własne krosno, a na nim dywanik, chętni mogą również wykonać wełniane pomopony, które uzupełnią zimowy wystrój mieszkania. W każdym rozdziale znajdujemy również krótkie fragmenty przygód sympatycznego kota i jego opiekuna. Rok z Findusem to książka dla całej rodziny, wspólne czytanie, oglądanie ilustracji, a potem wspólna praca - w zimowe wieczory czasu mamy mnóstwo, dzięki Findusowi nikt nie będzie się nudził i nikomu nie zabraknie pomysłów.

Ksiądz Jan Twardowski dzieciom. Opowiadania (Nasza Księgarnia)
Pisałam o niej tutaj, wracamy do tej książki bardzo często, bo pomaga mi i mężowi w wyjaśnianiu Tosi kwestii związanych z wiarą. Boże Narodzenie wytłumaczyć dziecku jest dość łatwo, ale chętnie czytam jej o Świętym Mikołaju, o zwierzętach z Betlejem, o opłatki i magii wigilijnej nocy. Polecam nie tylko na Boże Narodzenie, krótkie, zabawne, a jednocześnie niezwykle mądre opowiadania nie tylko o Bogu, ale także o miłości, o przebaczeniu, o przyjaciołach, o rodzinie.
Jan Godfrey, Gwarna stajenka (Wydawnictwo Diecezjalne)
Boże Narodzenie dla najmłodszych. Historia tej wyjątkowej nocy opowiedziana z perspektywy osiołka, który wiózł Świętą Rodzinę do Betlejem. Dzieci będą zachwycone, nie brakuje w tej opowieści zwierząt (są oprócz osła między innymi owce, krowy, wielbłądy, myszy), każde z nich wydaje dźwięki, które można naśladować. Gwarna stajenka jest u nas od dwóch lat, Tosia tę książkę uwielbia i chętnie do niej wraca (nie tylko w czasie Adwentu i Bożego Narodzenia). Ja też lubię ją czytać, bo duża jej część jest bardzo głośna i dynamiczna, aż nagle świat przedstawiony w książce ogarnia niezwykła, nieznana dotąd cisza, która zwiastuje wspaniałe wydarzenia. Świetna publikacja dla maluchów, którym chcemy przybliżyć historię wydarzeń z Betlejem.

Rhona Davies, Historia Bożego Narodzenia (Wydawnictwo Diecezjalne)
To już Boże Narodzenie dla starszych dzieci. W przystępny sposób, w prostych słowach przedstawiono te wspaniałe wydarzenia. Od Zwiastowania do powrotu z Egiptu - krótkie rozdziały, niesamowicie subtelne i piękne ilustracje. Dzięki tej książce Tosia coraz lepiej rozumie istotę Świąt. Jeśli więc szukacie jeszcze książki o religijnej warstwie nadchodzących dni - koniecznie sięgnijcie po Historię Bożego Narodzenia
Wspomnę jeszcze, że książka mile zaskakuje ceną, bo kosztuje 17 zł, a wydano ją w twardej oprawie, z naprawdę pięknymi ilustracjami.

Liliana Bardijewska, Gwiazdka z nieba (Ezop)
W naszej biblioteczce od niedawna, ale już zdążyła nas zachwycić. Autorkę poznałyśmy przy okazji innej książki i do teraz pozostajemy pod urokiem jej niezwykłego języka, pięknych słów, z których buduje zdania. Historia Misia, który bojąc się tego że przestanie być ulubioną zabawką Tomaszka (któremu Mikołaj ma przynieść prawdziwą kukiełkę), rusza w podróż w poszukiwaniu Świętego Mikołaja, żeby trafić do jego worka z prezentami, a stamtąd pod choinkę w domu chłopca. Mądra opowieść o szacunku, o przyjaźni, o pomocy, którą niosą nam czasem nieznani ludzie. Nas zachwyciła, polecamy więc ją Wam!

Danuta Parlak, O Mikołaju, który zgubił prezenty (Widnokrąg)
Opowieść o przedziwnym Bożym Narodzeniu. Na chwilę przed rozwiezieniem prezentów Mikołaj orientuje się, że zaginął worek z podarunkami, zaginęła lista prezentów, na które czekają dzieci. Całą sytuację obserwują ptaki, które szybko informują milusińskich o wydarzeniach, które stały się udziałem Mikołaja. Dzieci reagują błyskawicznie i z pomocą starszych przygotowują kolejny worek wypełniony wspaniałymi podarkami. Tylko czy Święty Mikołaj otrze łzy i rozwiezie te paczki? Musicie przekonać się sami.


Wojciech Widłak, Wesoły Ryjek i zima (Media Rodzina)
Nowa część dobrze znanej wszystkim młodym czytelnikom serii. Tosia znajdzie ją pod choinką, ja na razie ją tylko przekartkowałam, więc nie mogę o niej zbyt wiele powiedzieć. Jednak pierwsze wrażenie jest bardzo pozytywne - wesoła, kolorowa, pełna zabawnych ilustracji. Będziemy miały co czytać po wigilijnej wieczerzy!

A Wy co czytacie pod choinką albo pod kocykiem w długie zimowo-świąteczne wieczory? 

500 złotych na dziecko - my nie dostaniemy

Podobno rozpoczęły się szerokie konsultacje społeczne dotyczące sztandarowego projektu partii rządzącej, czyli "500 złotych na dziecko". Nikt mnie do tych konsultacji nie zaprosił, więc swoją opinię na ten temat wyrażę tutaj! Na drugie i każde kolejne, choć nawet pani premier w dzisiejszym wywiadzie powiedziała: "500 złotych na każde dziecko". Ot, tak skrót myślowy, małe niedopowiedzenie, a potem się niektórzy dziwią, że im jednak przysługiwać nie będzie. 

Tak jak nam, bo dziecko mamy jedno, a jeśli kiedykolwiek podejmiemy decyzję o drugim, to na pewno nie wpłynie na nią sławne 500 złotych. A gdyby te pieniądze miały nas motywować, to szczerze mówiąc trochę bałabym się tego, że w czasie ciąży powiększy się dziura budżetowa, trzeba będzie pomóc górnikom, dołożyć pielęgniarkom i 500 zł zniknie tak szybko jak się pojawiło. 

Tak, jesteśmy rodzicami jednego dziecka, to nasza sprawa ile dzieci mamy, ile chcemy mieć, czy i dlaczego mamy je w ogóle. Nie oceniamy rodzin wielodzietnych, patrzymy z podziwem na mamy, które wychowują pięcioro dzieci oraz na takie, które prowadzą rodzinne domy dziecka. Nasze dziecko nie jest w niczym gorsze od swoich rówieśników, którzy mają rodzeństwo, oni w niczym nie są lepsi od niej. Dlaczego więc ktoś twierdzi, że my wychowujemy ją dla siebie, bo każde dziecko powyżej jednej sztuki wychowuje się dla państwa?! 
Jedni decyzję o posiadaniu dzieci i konkretnej liczby potomków podejmują sami (warunki mieszkaniowe, sytuacja w pracy, wsparcie ze strony babć, oferta żłobków i przedszkoli), za innych decyduje los (kwestie medyczne, traumatyczny pierwszy poród), nic nikomu do tego. Przekonanych do posiadania większej ilości dzieci 500 złotych nie przekona, ewentualnie może przyspieszyć ich decyzję o staraniach, tych którzy chcą mieć jedno dziecko 500 zł nie skusi i nie zmieni ich postanowienia - chcieli jedno, mają jedno. Ja jestem jedynaczką, czy to oznacza, że moi rodzice są egoistami? To chyba ostatnie słowo, którymi mogłabym ich określić. Ktoś zarzuci im, że teraz tylko jedno dziecko pracuje na ich emerytury? No, przepraszam, pracowali dostatecznie długo, niech odpoczną, należy im się. 

Wracając jednak do głównego wątku, czyli dlaczego powinni dostać wszyscy. Izabela Łukomska-Pyżalska - mama sześciorga dzieci, która na brak pieniędzy nie narzeka, ogłosiła ostatnio, że jej dzieciom te pieniądze także się należą, mimo tego, że pochodzą z bogatej rodziny. I absolutnie się z nią zgadzam, skoro obiecywano to każdemu (drugiemu i kolejnemu dziecku), to dlaczego one miałyby tych 500 złotych nie dostać? Jedni krzykną, że to niesprawiedliwe, bo mają dosyć i dodatkowe bonusy od państwa nie są im potrzebne, przecież samotna matka z jedynym dzieckiem, która zarabia najniższą krajową nie dostanie ani złotówki, bo przekracza dopuszczalny dochód. Rząd apeluje do bogatych, żeby po te pieniądze nie szli, bo im nie wypada. Ale tak naprawdę dlaczego nie mają iść? Skoro dają, to biorą! Mnie to nie dziwi. Nie miejmy więc pretensji do bogatych, którym się udało, którzy zarobili więcej, którzy dostali pieniądze od rodziców. To autorzy pomysłu nie przemyśleli składanej propozycji. Nie pomyśleli o rodzicach jedynaków, którzy spłacają kredyty na kawalerki i dwupokojowe mieszkania na obrzeżach dużych miast, którzy zarabiają razem tyle, że przekraczają dopuszczalne progi i nie dostaną 500 zł na pierwsze dziecko, które przysługiwać będzie najbiedniejszym. Jednak dużą część swoich miesięcznych zarobków przeznaczą na spłatę raty kredytu hipotecznego, w ten sposób spełniając dość podstawową jednak potrzebę posiadania mieszkania dla siebie i swojego dziecka. Czy ci rodzice dostaną jakieś wsparcie od państwa, czy jedynie zostaną zachęceni do aktywniejszej prokreacji żeby ten bonus otrzymać? A może ktoś wbije im nóż w plecy likwidując ulgę podatkową, która przysługuje im dzisiaj i często ratuje domowe budżety, daje szansę na jakiś extra wydatek, na wakacje, na kurs angielskiego albo na kolonie dla pociechy? 

Poza tym 500 zł to przysłowiowa ryba, nikt nie pomyślał o tym, żeby dać rodzinom wędkę, żeby zachęcić matki, które po urodzeniu dzieci nie wróciły do pracy do ponownego wejścia na rynek pracy. Dzieci poszły do przedszkoli, do szkół, a mamy zostały same. Część z nich robi w domu mnóstwo rzeczy (szyją, blogują), są jednak i takie, które popadły w marazm, z którego same mogą się już nie wydostać. Im trzeba pomóc w lepszy sposób, niż przelewając na ich konto pieniądze. 
I jest jeszcze kwestia rodzin patologicznych, co prawda wspomina się co jakiś czas o bonach, które te rodziny dostają, o instytucjach, które mogłyby wydatkowanie tych pieniędzy kontrolować. Dobrze jednak wiemy jak to jest i pewnie część tych naprawdę biednych dzieci, z rodzin dotkniętych uzależnieniami nie ujrzy nawet paczki pieluch albo tabliczki czekolady kupionych za te pieniądze. Cały czas słyszymy również o utracie zasiłków socjalnych, stypendiów i różnych form pomocy, z których korzystały ubogie rodziny. Pani minister powiedziała, że w ten sposób te rodziny wyjdą spod kurateli opieki społecznej, bo to wina państwa, że im do tej pory nie pomogło i do opieki musieli chodzić. Ale czy to na pewno o to chodzi? Opieka społeczna sprawowała jednak nad swoimi podopiecznymi jakąś kontrolę, a teraz? Kto się tym zajmie? Powstanie jakaś nowa organizacja?

I na koniec dodam, że gdyby 500 złotych przysługiwało na wszystkie dzieci, wielu rodzicom jedynaków (zwłaszcza tym mniej zamożnym) pewnie łatwiej byłoby zdecydować się na drugie dziecko. Przez dziewięć miesięcy ciąży mogliby przygotować dom na nowego członka rodziny, kupić wszystkie potrzebne sprzęty i ubrania (które już być może zostały oddane innym) bez konieczności oszczędzania na dziecku, które już jest.

A Wy co myślicie na ten temat?
 Czy 500 złotych na dziecko skłoniłoby Was do powiększenia rodziny? 
Bo nie ma co ukrywać, że wzrost demograficzny jest również jedynym z celów tego programu.


Dzień matki pracującej

Pomysł nie jest mój, podpatrzyłam go na blogu Mamine Skarby, tam poświęcony był dniu mamy-blogerki, która nie chodzi do pracy, ja do pracy chodzę, więc jak taki zwykły dzień wygląda u mnie?
RANO
Budzik dzwoni o 5:50, jeszcze kilka minut w łóżku i czas wstawać, szybko ogarniam rzeczywistość, robię herbatę i budzę Tosię. Ta wypija mleko, ubiera się, wypija łyżkę tranu, myje zęby i jest gotowa do wyjścia. Dom opuszczamy ok. 6:50-7:00. Do przedszkola docieramy do 5 minutach, zmiana obuwia, szybki buziak i rozstanie. Tosia zostaje pod troskliwą opieką pani i w towarzystwie koleżanek, je idę na przystanek, z którego już za chwilę odjedzie autobus. W autobusie czytam, bo tak naprawdę często tylko wtedy mam na to czas i siły. 
KOLEJNE OSIEM GODZIN
Spędzam w pracy, co tu dużo pisać? Co się robi w pracy każdy wie. W drodze do domu robię często szybkie zakupy, potem podróż autobusem i po 17 wracam do dziecka. Zjadam obiad i mam czas dla niej. Co robimy? Różnie, czytamy, rysujemy, kolorujemy, zdarza się nam również usiąść pod kocykiem i oglądać bajki. Możemy się wtedy tulić i gadać o tym, co robiłyśmy w ciągu dnia. 
O 19 przychodzi czas kąpieli, która trwa od dwudziestu do trzydziestu minut, potem czytanie przed snem i najpóźniej o 20 dziecko śpi.
Plan popołudnia wygląda inaczej w środy, kiedy Tosia idzie na balet, wtedy z trzech godzin razem robią się dwie, ale póki balet sprawia jej przyjemność i  chce na te zajęcia chodzić, nie bronimy jej.

WIECZÓR (KIEDY DZIECKO ŚPI)  
Prasowanie, gotowalnie,  blog, pisanie recenzji dla portalu Qlturka.pl i tak mija czas, bo o 23 najczęściej już śpię, żeby następnego dnia wstać o 5:50. Na wiele rzeczy brakuje czasu i sił, dzień jest za krótki, kiedy większość dnia spędzam w pracy i w drodze do niej. Przydałyby się jeszcze przynajmniej dwie godziny dla Tośki. Pocieszam się myślą o wiośnie i lecie, o dłuższych dniach, kiedy będziemy mogły po moim powrocie z pracy wychodzić na spacer albo na plac zabaw.

Jak widać w tygodniu spędzam z Tosią jakieś trzy-cztery godziny. Mało? Mało, zdecydowanie za mało. Nie odbieram jej z przedszkola, wracam późno, jestem zmęczona, ona jest zmęczona. Taki los matki pracującej. Nic nie poradzę. Codziennie spotykamy w szatni kolegę Tosi, którego mama wychodzi z domu i wraca do niego o tej samej porze co ja. Nie jestem jedyna - jakieś pocieszenie to jest. 

Na szczęście są weekendy! Jak je spędzamy? Intensywnie, choć wszystko zaczyna się od leniwego poranka, kakao pite w piżamach, potem ruszamy w miasto, teatr, kino, dwa tygodnie temu wycieczka parowozem, a w minioną sobotę wycieczka do galerii handlowej i nieograniczony czas na podziwianie wystaw u jubilera, gofry i przejażdżka świąteczną kolejką. Popołudniu zaś spacer na poznański Stary Rynek, a tam świąteczna atmosfera i świąteczne przysmaki. Niedziele nieco spokojniejsze, bo najczęściej spędzamy popołudnie na spacerze (jeśli pogoda dopisze) albo czytamy i kolorujemy. Wieczorem najczęściej porzucam świat wirtualny i ten czas, który spędziłabym przed komputerem poświęcam mężowi. Jest czas na kolację, film, a coraz częściej radio, bo telewizja nie proponuje niczego godnego uwagi. 

NUDA! Nic się nie dzieje, codziennie to samo, dom-praca-dom, ale tak naprawdę na monotonną codzienność narzeka każdy. Ciężarna na zwolnieniu, matka na macierzyńskim, pracownik na etacie. Ja cały tydzień czekam na weekend, który mija tak szybko, że czasem wydaje mi się jakby go w ogóle nie było.  
 

W jaki sposób wręczyć dziecku bożonarodzeniowe prezenty?

Rok temu nie było problemów, znajomy przebrał się do Gwiazdora i pojawił się w naszym domu, Tosia była trochę przestraszona, ale kiedy tylko z gościem się oswoiła była zachwycona i tę wizytę wspomina do dziś. W tym roku Gwiazdora nie będzie, zastanawiamy się więc co zrobić z prezentami, kiedy je wręczyć i gdzie je położyć?

Mąż w swoich wspomnieniach przywołuje coroczną tradycję wysyłania go na balkon, żeby wypatrywał Gwiazdora. Kiedy wracał do domu okazywało się, że prezenty są już w domu, bo akurat w tym roku wszedł drzwiami, a nie przez balkon. Ja pamiętam Święta kiedy prezenty jeszcze przed kolacją trafiały pod choinkę, pamiętam takie, kiedy wujek przynosił worek z prezentami z piwnicy i pamiętam najdziwniejsze wydarzenie, którego do dziś wyjaśnić nie umiem i kiedy naprawdę uwierzyłam, że te prezenty naprawdę ktoś przynosi. Miałam wtedy jakieś sześć lat i wieczerzę wigilijną jedliśmy z całą rodziną w domu moich dziadków, przed kolacją bawiłam się z kuzynostwem w pokoju, z którego przeszliśmy do salonu, w którym jedliśmy kolację. Wyszłam ostatnia, nikt za mną nie szedł, nikt do tego pokoju nie wchodził, zjedliśmy kolację, wstaliśmy od stołu, wróciliśmy do pokoju, w którym byliśmy przed wieczerzą, a tam... PREZENTY! Jak się tam znalazły, skąd się tam wzięły do dziś nie wiem i zastanawiam się nad tym. I tak jak napisałam wcześniej, wtedy naprawdę uwierzyłam w Gwiazdora/Świętego Mikołaja.

Tegoroczną Wigilię spędzimy w tym samym mieszkaniu, w którym tajemniczo pojawiły się prezenty, myślimy więc jak zaskoczyć Tosię. Pomysłów jest kilka, może ten niezwykły pokój, może worek pod drzwiami wejściowymi, ale najbardziej kusi mnie balkon. Myślę o tym, żeby przed kolacją zostawić tam paczki (ktoś ma już jakieś wiadomości odnośnie pogody?), po niej zabrać Tosię na chwilę do innego pokoju, do kuchni, może akurat zechce z toalety skorzystać (!) i wtedy ktoś mógłby worek z prezentami postawić bliżej drzwi, tak żeby Tośka mogła go od razu dojrzeć. Do tego jakiś dzwoneczek, pukanie w szybę itp., myślę że mogłoby jej się to spodobać. Na razie w Gwiazdora/Świętego Mikołaja wierzy i bardzo na te podarki od niego czeka, wie też, że w tym roku raczej osobiście się nie pojawi, bo będzie odwiedzał te dzieci, których nie odwiedził rok temu, kiedy był u niej. Mamy jeszcze kilka dni na podjęcie decyzji, mam nadzieję, że wybierzemy najlepszą opcję.

A Wy macie jakieś pomysły? W jaki sposób podrzucacie dzieciom paczki, kiedy nie ma nikogo, kto mógłby się przebrać? A może kiedy byliście dziećmi ktoś zaskoczył Was tak samo jak mnie? Czekam na pomysły i wspomnienia!

 


Dlaczego chciałabym żeby zakazano reklamowania zabawek?

Znacie tę sytuację? Dziecko ogląda bajkę, bajka się kończy i rozpoczyna się cykl reklam, a tam Barbie, Kucyki Pony, Świnka Peppa, interaktywny pies, wyścigowe samochody, tablet edukacyjny i... tu możecie wpisać to o czym zapomniałam. Dziecko ogląda i w tej chwili z jego ust wydobywają się te dwa, znienawidzone przez rodziców słowa: "Takie chcę"!

Pół biedy, jeśli to "coś" wydaje się rodzicowi potrzebne, rozsądne, ładne, edukacyjne, ciekawe, ale co jeśli jest to tylko kolejny kucyk, kolejny samochód albo kolejna gra, która zainteresuje malca tylko na kilka minut?! Pół biedy, jeśli cena tej zabawki nie przekracza budżetu założonego na prezenty dla kilkorga dzieci, ale co powiecie na te, które kosztują kilkaset złotych (a tak naprawdę są tylko sklejonym w kilku miejscach plastikiem). I wreszcie, pół biedy, kiedy rodzica na tę wypatrzoną w telewizji zabawkę stać, ale co kiedy portfel świeci pustkami, a do pierwszego (lub dziesiątego) daleko?

Dzieci to doskonali odbiorcy reklam. Nie rozumieją wartości pieniądza, nie odróżniają tanich zabawek od drogich, ładnych od brzydkich. Im głośniejsza, im bardziej świecąca i kiczowata, tym dla dziecka lepiej.
Jest w telewizji kilka reklam, które nie wzbudzają w moim dziecku pożądania, ale mogłabym je policzyć na palcach jednej ręki (wśród nich jest taka z biegającą po planszy do gry dłonią, której się boi). Większość jej się podoba, interesuje, niektóre nawet zachwycają i wzbudzają okrzyki radości. Z jednej strony traktuję te reklamy jako swoistą inspirację dla nas (bo o wielu zabawkach mogłabym się nigdy nie dowiedzieć), ale co za dużo to niezdrowo. Ileż można! Reklamy między bajkami, reklamy przed filmem w kinie, reklamy w gazetkach promocyjnych marketów. Z każdej strony maluchy atakowane są spotami przedstawiającymi przedmioty ich pożądania. To nic, że wcześniej nie wiedziały o istnieniu Kucyków Pony - teraz już wiedzą i chcą tego kopytnego stwora mieć!
A Ty, Rodzicu co na to? Kupujesz? Tłumaczysz, że nie można mieć wszystkich zabawek świata? Obiecujesz, że kupisz przy najbliższej okazji (licząc, że do urodzin i tak zmieni zdanie)? Nieważne co robisz, przez minimum dwa tygodnie przynajmniej raz dziennie słyszysz: "Kup! Proszę, kup! Ja tak chcę to mieć!"

Reklamy to nieodłączny element naszego życia, tak jak napisałam wyżej są wszędzie, nawet jeśli nie masz w domu telewizora, atakują Cię na niemal każdej stronie internetowej którą odwiedzasz, atakują w radiu, w centrum handlowym, blogi też pełne są polecanych produktów od których może zakręcić się w głowie. Czasem dorosłym trudno się oprzeć, nie dziwię się więc dzieciom, że kolorowe i odpowiednio przedstawione zabawki wzbudzają ich zachwyt. Rodzice też czasem patrząc na reklamę i obserwując zainteresowanie malucha pokazywanym przedmiotem, stwierdzają: "O, podoba mi się, możemy kupić" i wtedy często dochodzi do brutalnego zderzenia z rzeczywistością. Też macie wrażenie, że reklamują tylko te najdroższe zabawki? Licencyjne albo dużych rozmiarów, albo takie które ruszają się albo mówią, więc przy nich cena zawsze rośnie. I tu zawsze myślę o rodzicach, których na te reklamowane cuda naprawdę nie stać, o dzieciach dla których te zabawki zawsze pozostaną tylko w sferze marzeń. Tosia ostatnio wyjęła ze sterty makulatury przygotowanej do wyrzucenia gazetkę z Biedronki i ze smutną miną oglądała pokazane tam lalki, mówiąc babci, że chciałaby taką. A babcia na to, że skoro mama tę gazetkę wyrzuciła to pewnie tych lalek już nie ma. Pogodziła się z losem, odłożyła gazetkę na stertę, ale następnego dnia wyjęła ją znowu, przyszła z nią do babci i poprosiła o wycięcie zdjęcia tej lalki, żeby miała na pamiątkę! Babcia wycięła i głupio się z tym wszystkim czuła, bo dziecko ewidentnie załamane, a babcia tę lalkę w szafie trzyma, bo Tosia znajdzie ją pod choinką. Znajdzie, bo możemy pozwolić sobie na jej kupienie, bo możemy spełniać dużą część jej marzeń, ale wiele osób na prezenty urodzinowe dla dzieci odkłada pieniądze miesiącami. I potem dziwią się jedni, że drudzy na święta biorą pożyczki, które spłacają przez kolejny rok.

Dlatego właśnie uważam, że ilość reklam adresowanych do najmłodszych powinna zostać zdecydowanie ograniczona. Dzieci są bezbronne, a autorzy spotów bezwzględnie to wykorzystują. Skupiłam się na zabawkach (bo przy okazji wybierania prezentów świątecznych ten temat wielokrotnie krążył w mojej głowie), ale to samo mogłabym napisać o reklamach słodkich, sztucznie barwionych soczków, batoników składających się niemal w całości z cukru i napojów o smaku kakaowym (bo przecież zwykłe kakao jest beee). I tłumacz tu dziecku zasady zdrowego żywienia, skoro te niezdrowe są takie ładne i kolorowe, a do tego na pewno smaczne!

A jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Wasze pociechy są odporne na reklamy, czy też chcą mieć niemal wszystkie przedmioty, które pojawiają się w telewizji albo gazetkach reklamowych?

A Ty wierzysz w Świętego Mikołaja?

Za nami Mikołajki. Tosia po raz pierwszy aż tak świadomie czekała na przybycie Świętego Mikołaja i na podarki, które miały znaleźć się w jej butach. Wierzy w niego absolutnie i gdyby zapytała ją, czy istnieje, bez wahania odpowiedziałaby, że tak!

Cieszę się, że wierzy, że czeka, że ma w sobie tę niezwykłą dziecięcą ufność. Jej dziecięcość mnie zachwyca, urzeka mnie również radość, z jaką wita wymarzony prezent, ale też taki, o którym nigdy nie myślała, ale który doskonale trafia w jej gust. 6 grudnia nie znalazła w bucie niczego o czym wcześniej mówiła (te prezenty zostawiamy na Boże Narodzenie), wszystkie rzeczy ją zaskoczyły, ale każda bardzo ucieszyła. I cały dzień zastanawiała się skąd Święty Mikołaj wiedział, że lubi "Krainę Lodu" i kolorowanki! 
Dzień przed Mikołajkami spędziliśmy na kolejnej już kolejowej wyprawie. Zabytkowy parowóz, historyczne wagony, czyli to co Tosia i Dziadek lubią najbardziej. Jedną z atrakcji, którą organizator przygotował dla pasażerów był przechadzający się między podróżnymi Święty Mikołaj. Tosia zamarła z zachwytu, kiedy zobaczyła go wchodzącego do wagonu i niecierpliwie przebierała nogami, żeby jak najszybciej znalazł się obok nas. Małych pasażerów było jednak tylu, że na osobiste spotkanie ze Świętym musiała trochę poczekać. W tym czekaniu towarzyszyła jej starsza o rok dziewczynka. Tosia w emocjach wykrzykuje: "Mikołaj, Mikołaj! Jak on się tutaj znalazł? Mikołaj w parowozie?! Mikołaj, Mikołaj! Pewnie wszedł kominem parowozu!". A dziewczynka na to: "To nie jest prawdziwy Mikołaj, pan się za niego przebrał". Rodzice dziewczynki zareagowali mówiąc, że to na pewno ten jedyny, właściwy Święty, mała przestała kwestionować jego prawdziwość. Tosia jest przekonana, że w pociągu był prawdziwy Mikołaj, a ja jej nie będę tej pewności pozbawiać. Sama długo wierzyłam w jego istnienie. Pewnie w przedszkolu albo szkole ktoś jej wytłumaczy jak to jest z tymi prezentami, ale na razie niech się cieszy swoją dziecięcą wiarą (albo naiwnością).

Dzisiaj rozmawialiśmy z mężem o tej radości, która przepełnia Tosię, kiedy dostaje nową zabawkę. Ostatnio na zakupach dostała pluszowego misia (reklamówkę pewnego płynu do płukania), jak ona się cieszyła (choć misiów ma w domu pod dostatkiem). Weszła do domu, przedstawiła go innym pluszakom, a potem bawiła się nim cały dzień. Mam jej już teraz tłumaczyć jak to jest z prawami rynku i naciąganiem konsumentów? Na razie robię to przy okazji reklam zabawek, które ogląda. 

Cenię i lubię w niej tę jej dziecięcą naiwność, jest dzieckiem, niech z tego korzysta. Nie chcę, żeby na siłę dorastała, żeby przestała wierzyć w Mikołaja. Od tego jest dzieciństwo! Szczerze mówiąc trochę dziwnie się poczułam, kiedy ta dziewczynka powiedziała wczoraj Tosi, że pan w czerwonym stroju to zwyczajny przebieraniec. Była tylko rok starsza od niej, niewiele wyższa i nawet gorzej mówiła, więc jak najbardziej powinna w Mikołaja wierzyć :)

A jak sytuacja wygląda u Was? Wasze pociechy wierzą w Mikołaja?

Czy dziecko może dostać za dużo prezentów?

Zamykam oczy i widzę czarno-białe zdjęcie, zrobiono je w 1988 albo 1989 roku w okresie Bożego Narodzenia. Jestem na nim ja w otoczeniu zabawek, które znalazłam pod choinką, jak na schyłek PRLu zbiór jest imponujący. Dmuchany krokodyl, waga sklepowa, książki, lalka, misie. Dużo! A mi pewnie i tak było mało.

Od kilku tygodni głowimy się nad prezentami dla Tosi. W tym roku planowaliśmy kupić jej jeden, duży prezent, na który złoży się cała rodzina. Okazało się jednak, że ona nie ma takich dużych/drogich potrzeb. Sama nawet dokładnie nie wie co chciałaby dostać. Pod choinką pojawi się więc kilka mniejszych paczek. 
Każda z bliskich nam osób chce zabawić się w Mikołaja i sprawić Tosi przyjemność. Każdy chce obserwować jej radość, kiedy otwiera paczkę. Niełatwo byłoby więc namówić wszystkich na zrzutkę, bo otwieranie odbyłoby się tylko przy tych, z którymi spędzalibyśmy wigilię, więc część osób byłaby tego widoku pozbawiona (żałuję, że nie wpadliśmy na ten pomysł rok temu, kiedy zaprosiliśmy bliskich do nas). W naszym domu pojawią się nowe zabawki, które na krótszy lub dłuższy czas zainteresują Tosię. 
Przezornie rozpoczęłam już wyprzedaż starych, którymi dziecko się nie bawi albo na które jest już zdecydowanie za duża. Uzbierał się tego sporych rozmiarów kartonik, bo Tośka zabawek dostaje całkiem sporo. Często słyszę więc, że ma ich za dużo. Tutaj na usta ciśnie mi się tylko jedno pytanie: "A czy to my jej te zabawki kupujemy?!". Od nas najczęściej dostaje drobiazgi, kolejne elementy większej całości, którą kompletuje (jak lokomotywy z bohaterami bajki "Tomek i przyjaciele", figurki z Klubu Myszki Miki) albo kolorowanki. Czas większych prezentów to urodziny, Wielkanoc i Boże Narodzenie. I po każdym takim wydarzeniu zbiór rośnie, ma tych zabawek naprawdę dużo, na szczęście 95% to prezenty trafione/wymarzone. Czasem zamiast zabawki dostanie jakieś ubranie, książkę (choć te w większości kupujemy my, jeśli są prezentem to ze względu na przeogromny księgozbiór Tosi jest on konsultowany z nami) albo jakiś element dekoracyjny pokoju. Od dziadka ostatnio dostała (bez okazji) pierwsze biurko! Ze wszystkiego się cieszy, a poza tym to nie my-rodzice Tosi zmuszamy jej gości do przyjścia na urodziny z prezentem. Taki jest zwyczaj, do cioci na imieniny wybieramy się z bukietem kwiatów i nikt ciotce przez trzy dni nie wypomina, że ma tych kwiatów za dużo. Przy okazji ślubów młoda para coraz częściej prosi o wino/książki z dedykacją/karmę dla schroniska, są jednak tacy, którzy chcą dostać kwiaty argumentując to tym, że już nigdy tylu bukietów nie dosta, więc chcą. I mają prawo!  

My-dorośli coraz częściej rezygnujemy z dawania prezentów, zastępujemy je pieniędzmi albo kartami podarunkowymi, w końcu obdarowany najlepiej wie, co jest mu potrzebne, więc sam pójdzie do sklepu i kupi. Dziecku jednak samą gotówkę wręczyć trochę głupio, więc do 50 albo 100 zł i tak dokupujemy lalkę/samochód/pluszowego misia. 
Niech dziecko ma, niech samej koperty w ręce nie trzyma i z tych dodatków szybko uzbiera się kolejny stosik mniej lub bardziej potrzebnych zabawek. A z drugiej strony, to kiedy jest najlepszy czas na rozpakowywanie tych wielkich pudeł owiniętych kolorowym papierem?! No, kiedy?! Właśnie teraz, kiedy dziecko jest dzieckiem i umie bez żadnych oporów pokazać swoją radość, rzucić się na szyję osobie, która podarowała mu wymarzoną rzecz. Dorośli są tacy poważni, oni rzadko podskakują z radości, rzadko tulą dopiero co wyjęty z pudełka prezent, nawet jeśli wyjątkowo przypadł im do gustu.