Trudny żywot przedszkolaka i jego rodziców

Świat coraz bardziej pędzi, praca, dom, dziecko, próbujemy ze wszystkim zdążyć, ale doba nie jest z gumy. Od dawna ma tylko 24 godziny, w których musimy te wszystkie sprawy zmieścić.

Pobudka 5:50, 6:45 (jeśli jedziemy autobusem) lub 7:00 (jeśli wybieramy samochód) wyście z domu, 7:05 przekraczamy próg przedszkola. Zdarza się, że Tosia przychodzi do swojej sali jako pierwsza, ale najczęściej są już inne dzieci, jedna z dziewczynek z jej grupy przychodzi już o 6:15. W innych grupach dzieci jest o tej porze więcej. Po wyjściu z przedszkola pędzę do pracy i jestem tam do 16, powrót do domu ze względu na wszechobecne remonty zajmuje mi teraz ponad godzinę. Odbierałabym ją więc około 17:00-17:15. Jednak kiedy wracam do domu Tosia od dwóch godzin już w nim jest, w zależności od tygodnia odbiera ją tata albo babcia. Cieszę się, że mamy taką możliwość, bo choć zdarza jej się zrobić aferę, że zostaje za szybko odebrana, widać jak bardzo jest zmęczona. Teraz, kiedy szybko robi się ciemno i nie wychodzimy na popołudniowe spacery, często zastaję ją pod kocykiem. Widać jak bardzo jest zmęczona, senna i spragniona odrobiny lenistwa. Dziś zastałam ją śpiącą na kanapie...

Wielu rodziców takiej możliwości jednak nie ma. Wczoraj wracając do domu mijałam sąsiada, którego syn chodził z Tosią do żłobka, a teraz chodzą do tego samego przedszkola. Tata na rękach wnosił do domu śpiącego malucha. Każdego dnia wyjeżdżamy z osiedla niemal o tej samej porze, wracamy również w podobnych godzinach, to znaczy ja wracam, bo Tosia jak już wspomniałam wcześniej, od dawna jest już w domu. Odkąd pamiętam tak wygląda ich życie, od 7 do 17 są poza domem, oni w pracy, maluch w przedszkolu. Nie mają babci, która mogłaby odebrać małego wcześniej, najpierw więc siedział do 17 w żłobku, teraz siedzi w przedszkolu. Na pewno mu się nie nudzi, ma tam zabawki, kolegów i jest pod troskliwą opieką pań. Ale tak po ludzku szkoda mi takich maluchów i ich rodziców.
Pracujemy długo, wielu z nas marnuje mnóstwo czasu na dojazdy, więc do ośmiu godzin w biurze trzeba doliczyć jeszcze niemal dwie w samochodzie lub komunikacji miejskiej. Los rzuca nas w różne zakątki kraju, często daleko od rodziny, którą można poprosić o pomoc przy dziecku. Czasem bywa też tak, że babcia albo dziadek sami jeszcze pracują i choć bardzo chcieliby pomóc - nie mogą, bo nie mają takiej możliwości.
Pamiętam swoje przedszkole, przychodziłam po 6 (najczęściej jako pierwsza), wychodziłam ok. 15:30 (często jako ostatnia). Spędzałam tam niemal dziesięć godzin. Czasem odbierał mnie tata, który pracował w systemie zmianowym, ale jeśli przychodziła po mnie mama czekał mnie pobyt do 15:30. Nie nudziłam się, ale czasem było mi przykro, kolejne koleżanki szły do domu, a ja zostawałam w coraz bardziej pustej sali. Kto je odbierał? Babcie, bo większość z nich mieszkała z babciami. Czyżby wtedy było łatwiej?

Dziś jesteśmy bardziej samodzielni, większość młodych ludzi wyprowadza się od rodziców przed albo po studiach/ślubie/rozpoczęciu pracy, inni rodzinne gniazdo opuszczają jeszcze wcześniej, bo zaraz po maturze wyjeżdżają studiować do innego miasta i zostają tam już na zawsze. Potem muszą radzić sobie sami. Nie twierdzę, że dzieje się to kosztem dzieci, bo trudno byłoby obronić tezę, że maluchy, które opuszczają przedszkole po 17 czują się mniej kochane od kolegów odbieranych zaraz po obiedzie. Najbardziej żal mi chyba jednak rodziców, bo z pracy zrezygnować nie można, a czasu na beztroską zabawę z dzieckiem zostaje niewiele. Bo obiad, bo ogarnięcie mieszkania, bo rachunek do zapłacenia, bo zakupy, które trzeba zrobić. Ja mam tę komfortową sytuację, że kiedy wracam do domu czeka na mnie obiad, zjadam go, zmywanie zostawiam na potem i mogę bawić się z Tosią. Jednak gdybym wracała do domu razem z mężem i Tosią ktoś najpierw musiałby go podgrzać (albo ugotować), potem czas na jedzenie i na zabawę nie zostałoby aż dużo czasu.

Coś za coś? A czy w ogóle mamy wybór?



Komentarze

  1. ja mam ten komfort, że aktualnie jestem w domu i nie muszę się przejmować kto odbierze Małą, bo to jestem ja i nie mam problemów, ale gdy wrócę do pracy, może być problem, bo dziadkowie daleko, a sąsiadki niekoniecznie zdrowe (te najbliższe), ale wierzę, że damy radę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. My mamy ten luksus,z że mogłam zostać w domu i tym samym odbierać chłopaków zaraz po obiedzie. Jednocześnie mam czas na ogarnięcie domu i popołudnia możemy spędzić rodzinnie. Fakt, brak dodatkowych osób do pomocy (dziadkowie) bardzo utrudnia funkcjonowanie :-(

    OdpowiedzUsuń
  3. Ech...no takie życie niestety, dzieciaki siedzą w złobkach, przedszkolach, my pedzimy by pogodzic wszystko...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, a ten stracony czas tak trudno nadrobić.

      Usuń
  4. U Nas ten plus, że ja siedzę w domu (chociaż dla mnie to mega minus). Ale Emi chodzi do przedszkola dlatego, że chciała, a ja chciałam żeby miała kontakt z dziećmi i nauczyła się żyć bez mamy ;) Więc chodzi tylko 3 razy w tygodniu po 5 godzin. Ale gdybym pracowała byłoby jak u Waszych sąsiadów niestety... Biedne dzieci, ale cóż, taki wymóg obecnych czasów...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda tych maluchów, ale szkoda też rodziców, sama po sobie wiem, jak bardzo tęsknię.

      Usuń
  5. Smutne, ale prawdziwe... Wokół nas też jest mnóstwo taki osób...
    My mamy to szczęście, że po pierwsze mieszkamy w małym mieście i nie tracimy czasu na dojazdy. A po drugie pracuje w domu, więc mogę sobie pozwolić na późniejsze zawożenie Małej.
    Niestety wszyscy do czegoś dążymy... Coś za coś... Straszne to jest...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz